wtorek, 23 grudnia 2014

Święta? Napinajmy się!

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta... Choć pogoda za oknem bardziej jesienna, to już jutro wigilia. W każdym domu przygotowania wyglądają identycznie. Marian, pokrój marchew! Andrzej, odsuń mi pralkę! Zenek, cholera, znowu siedzisz zamiast się za robotę wziąć! Zetrzyj kurze w garażu, a nie!


Co roku ta sama historia. Każdy z osobna jest chodzącą tykającą bombą, która w każdym momencie może porządnie pierdyknąć, kiedy wujek Antek za grubo pociacha pieczarki na sałatkę. Nigdy nie zrozumiem tej przedświątecznej napinki. Wygląda na to, że dla każdego ważniejsze jest to, aby można było wpierdzielać przez 3 dni wciąż to samo, dać i dostać jak najwięcej prezentów itd. Ludzie chyba zapominają po co w ogóle się spotykają w Boże Narodzenie. Pomijając samą kwestię duchową, mało kto cieszy się z tego, że widzi bliskich, czy nawet znajomych. Mało kto jara się tym, jak wiele można przez te święta zrozumieć. Mało kto świętuje. Niestety.


niedziela, 21 grudnia 2014

Bez lidera ani rusz

Niestety, Engelberg nie przyniósł poprawy formy naszych skoczków. Poza Piotrkiem Żyłą wydaje się, że wszyscy stoją na tym samym poziomie od początku sezonu. Patrząc na to w jakim stanie jest cała kadra, wydaje mi się, że brak Kamila ma olbrzymi wpływ na każdego członka drużyny.


Jak to określił wielki mistrz Adam Małysz, Polakom brakuje agresji. Wydaje się, jakby nie byli pewni tego co potrafią, nie wierzyli w to, że coś mogą osiągnąć. Bardzo duży udział w tym może mieć brak lidera, który niezależnie od warunków/formy itp. potrafi bić rywali jak Kliczko Adamka. Mając obok takiego zawodnika, wiara w dobry wynik rośnie o jakieś 200%. Miejmy nadzieję, że i w tym przypadku będzie identycznie. Z niecierpliwością oczekujmy powrotu Kamila.

czwartek, 18 grudnia 2014

Cycki przyszłości

Choć trwało to wiele, wiele lat, nareszcie polska drużyna kolarska ma szansę zaistnieć na arenie międzynarodowej i to nie jako chłopiec do bicia. Zgodnie z zapowiedziami, sezon 2015 ma być bardzo dużym przybliżeniem CCC Sprandi Polkowice do World Touru. Czy tak będzie? Jest na to szansa. Piotr Wadecki i jego pomocnicy dokonali praktycznie wszystkiego co mogli, aby akcje Cycków znacznie wzrosły. 

fot. A. Dyszyński

Zespół z Polkowic będzie mieszanką ogromnego doświadczenia z młodzieńczą ambicją. Wśród rutyniarzy, do Davide Rebelina dołączyli Stefan Sumacher, Sylwester Szmyd i Grega Bole. Szczególnie ten ostatni został przez wielu uznany najlepszym ruchem transferowym, jaki można było wykonać. Mnie jednak bardziej cieszy to, iż najsilniejszą polską ekipę zasiliła cała gromadka młodych chłopaków, ktorzy przy wyżej wymiemionych gwiazdach będzie mogła z powodzeniem uczyć się kolarskiego rzemiosła na najwyższym poziomie. 

fot. naszosie.pl

Na angażu samych zawodników się jednak nie skończyło. Do sztabu CCC dołączył m.in. selekcjoner reprezentacji U-23 Tomasz Brożyna. W związku z tym można przyznać, że bussinesplan Dariusza Miłka i jego świty jest wypełniany w 100%. Czy odpowiednią robotę wykonają też zawodnicy na trasach wyścigów w roku 2015? Na to jeszcze musimy poczekać. Nie ma jednak powodu, żeby nie patrzeć w przyszłość okiem optymisty.

środa, 17 grudnia 2014

Zbawienna Titlis

Niestety, sezon 2014/2015, do tej pory, nie układa sie po myśli reprezentacji Polski. Kamil Stoch wróci po kontuzji dopiero na TCS, Janek Ziobro nie może znaleźć luzu w dupie, Maciek Kot również wydaje sie być zablokowany przez samego siebie. Bez wielkiej formy jest także Klimek Murańka, który w zeszłym sezonie pokazywał, że skakać potrafi. Bez szału skacze także kadra B, z której tylko Stefan Hula i Olek Zniszczoł potrafili zdobyć trochę punktów w CoC. Krzysiu Biegun, Bartek Kłusek, czy Krzysiu Miętus są dalecy od optimum dyspozycji. Czy przyjdzie jednak niedługo progres? Niewykluczone.
foto. skijumping.pl

Mamy już za sobą 7 konkursów indywidualnych. Do tej pory na swoim poziomie wyniki notuje jedynie Piotrek Żyła. Choć nie są to miejsca w top 6, można być zadowolonym z jego postawy. Kto wie, może utrzyma taką dyspozycję do końca sezonu i zaliczy najlepszą zimę w karierze? Trzymam kciuki. Szkoda jednak, że póki co nie ma on wsparcia w kolegach z ekipy.

foto. sport.wp.pl

Na szczęście nadszedł moment, z którym od lat mam tylko i wyłącznie dobre wspomnienia. Nie chodzi tu o święta, czy zbliżające się mistrzostwa Polski, ale o konkursy w szwajcarskim Engelbergu. Żeby zbytnio nie grzebać w starych statystykach, pozwolę sobie przytoczyć wnioski wypływające z wyników naszych skoczków w ostatnich sezonach. W ubiegłym roku dwukrotnie na podium stanęło dwóch naszych reprezentantów (Kamil Stoch i Jan Ziobro), dodatkowo wymieniając sie jego najwyższym stopniem (W sobotę wygrał Janek z rekordem skoczni, w niedziele najlepszy był Kamil). 2 lata temu, bo sporych problemach, właśnie w Engelbergu do czołówki wrócił późniejszy mistrz świata. To właśnie tam, w środkowo-zachodniej części Alp nasze chłopaki zaczynają podróż po tytuły i medale. Nie ma powodów by nie wierzyć, że tym razem będzie podobnie. Liczę na to, że magia Grosse Titlis znów zadziała. Oby.

foto. skisprungschanzen.com

wtorek, 25 listopada 2014

Paradoks małości

Przeskakując kolejne poziomy edukacji mam przyjemność przemykać pomiędzy różnymi grupami ludzi. Dziwi mnie jednak, że z rzekomo narastającym poziomem wiedzy i inteligencji, ludzie są coraz bardziej zasępieni. Ma to jednak podłoże tylko i wyłącznie w ich psychice. Wskazanie napiętego spalacza, który marzy tylko o wielkiej karierze jest łatwiejsze niż znalezienie w internetach kretyńskiej foty Miley Cyrus.


Za każdym razem, kiedy próbujesz z nimi porozmawiać, zaczynają rzucać w Twoją stronę frazesami mówiącymi o tym, jak to ważna jest ambicja, że tylko wielki sukces się liczy etc. Kiedy próbujesz wyciągnąć ich na mecz, piwo, imprezę, za każdym razem odpowiedzą, że nie mają czasu, bo przecież sprawa x się nie załatwi. Poza tym, czas to pieniądz i wolą go wykorzystać do rozwoju własnych umiejętności w danej dziedzinie zamiast marnować go z takimi ludźmi bez perspektyw jak my. Kiedy jednak któregoś dnia trafisz na ich słabszy dzień i zapytasz, czy są szczęśliwi i lubią to co robią, odpowiedź zawsze będzie przecząca. 


Niestety, im wyższy poziom wtajemniczenia w sferę karier, tym mniejsze szczęście pojedynczych jednostek. Mało kto z tych, którzy "pracują na swój sukces" dostrzega to, że tak naprawdę małe rzeczy mają największy wpływ na to jak się czujemy i kim jesteśmy. Nie wytwarzając w sobie wielkiej napinki na to, że musimy być kimś, pozwala nam działać na najwyższych obrotach. Należy pamiętać, że przy przesadzonej pracy nad jakąkolwiek ze swoich pasji, zawsze przyjemność będzie zatracona, a radość zamieni się w niechęć. Ja, od małego dzieciaka, chciałem być wielkim dziennikarzem. Czy to marzenie się spełni? Cholera wie. Rozpocząłem jednak od podrzędnych tytułów, żeby w wieku lat kilkunastu mieć świadomość tego, że coś już liznąłem. Pół roku temu naszła mnie ochota na coś innego, więc zacząłem pisać dla pewnych ogólnopolskich portali. Co będzie dalej? Nie mam bladego pojęcia. Mam jednak świadomość, że moja własna kreatywność pobudzona jest do granic możliwości.

Ograniczając się do pewnych dróg karierowicza zatracamy całą swoją wolność. Nie działamy wtedy jako odrębna jednostka budująca coś innego, ale jako bezmózga masa, która nie robi ze swoim życiem absolutnie nic. Jedyną drogą na stuprocentowe otwarcie własnego życia jest działanie takie, jakie podpowiada nasze wnętrze. Pozwól żyć sobie, a nie umysłowi przepełnionemu dekadenckich przeświadczeń z zewnątrz.

sobota, 22 listopada 2014

Innowacja, czy feudalizm?

Choć na studiach jestem od niedawna, pewne podejście do życia rożnych osób w jakimś stopniu się na mnie odbiły. Zauważyłem jednak u każdego "karierowicza" jedną, bardzo ważną sprawę. Mimo "wielkich" zapowiedzi, wybujałych celów etc. żaden z nich nie zrobi czegoś korzystając tylko i wyłącznie ze swojej pomysłowości. 


Praktycznie codziennie słyszę glosy o tym, w jakiej to wielkiej firmie ktoś chciałby pracować. Praktycznie codziennie słyszę o tym, jak to wspaniale jest pracować w zespole, z którym możemy wspinać się po drabinie stanowisk i pensji. Dla niektórych może i jest to pewien cel w życiu, jednak czy nadal to wszystko jest "ich"? Jeśli już uda się im dostać pracę w ukochanej korpo, przez lata szczycą się oni jakiej to ona nie ma wspaniałej historii, oraz jak wielcy ludzie pracowali w niej przed nimi. Szczycą się też im jakim fantastycznym człowiekiem jest ich szef, jak wiele mu zawdzięczają, etc. Mi to przypomina opis klasycznego, średniowiecznego feudalizmu, gdzie wasal wychwala swojego cudownego pana. Sorry korpoludki, taka prawda.


Kilka lat temu dane mi było obejrzeć film, w którym za narratora robił pewien japoński elektryk. Opowiadał on o karoshi, o tym dlaczego został elektrykiem mogąc z powodzeniem pracować w dużej firmie itp. Pod koniec materiału przyznał, że wolał wybrać drogę spokoju i samodzielnego decydowania o swoim życiu. Bez wątpienia ten człowiek swoje życie wygrał. Dlaczego? Najzwyczajniej w świecie zrozumiał, że w życiu nie liczy się lizanie innych zadów tylko po to, aby następnego miesiąca wyciągnąć 200 ziko więcej, wydając je później na nowe buty do garniaka, bo dyrektor tak kazał. Zrozumiał on, że swoje kilka lat na ziemi należy przeżyć tak, żeby umierać ze świadomością, iż zawsze było się wobec siebie w porządku. Zrozumiał, że życie należy po prostu przeżyć, a nie przerobić. Z takim przesłaniem was zostawię ;).

sobota, 15 listopada 2014

Niedźwiedzie bez pazurów


Drużyna Kolejarza Rawicz to idealny przykład zespołu, który atakując zaplecze Enea Ekstraligi próbuje pokonać zbyt wysokie progi. Mimo, iż dopingować należy każdemu ośrodkowi żużlowemu w Polsce, trzeba przyznać, że zespół z południa Wielkopolski jest najbardziej sztucznym tworem w naszym kraju w obecnych czasach.



Składa się na to kilka aspektów. Przede wszystkim, na mecze w mieście znanym przede wszystkim z więzienia i otaczających go (o zgrozo) bulwarów Jana Pawła II, chodzi ledwie kilkaset osób. Jest to zdecydowanie najmniejsza liczba fanów w całej Polsce. Nie ratuje sytuacji fakt, że wielu z nich pamięta jeszcze czasy Floriana Kapały. Dodatkowo, ciężko jest także o pokaźnych sponsorów, gdyż żadna duża firma w promieniu około 50 kilometrów od Rawicza nie postawi na najniższą klasę rozgrywkową, mając pod nosem potencjał reklamowy leszczyńskiej Unii. Warto też zauważyć, że niedźwiadki wypuściły bardzo niewielką liczbę wychowanków. Wiadomo jednak, że mimo niezbyt wielkiego potencjału, prezes Cieślak, za wszelką cenę chce przenieść wszystkie możliwe imprezy do Rawicza. Finał Złotego Kasku, półfinały IMP itp. miały już miejsce. Kto wie, może w przyszłości przyjdzie czas na IMŚJ, czy GP?



W ostatnich latach, Kolejarz kilkukrotnie atakował I ligę. Niestety, atak ten kończył się mniejszym lub większym blamażem. Wielu kibiców żartowało nawet, że rawiczanom bliżej do Chrystusa niż żużlowców, gdyż jeżdżą na tych samych osiołkach, co osobnik Jezusowy spod Jerozolimy. W żadnym wypadku nie chce tutaj ubliżyć któremukolwiek z zawodników, którzy reprezentowali Kolejarza w tamtych czasach. Więcej uwagi skierowałbym na fakt, że klub z Rawicza nie był w stanie zapewnić najemnikom odpowiednich aneksów finansowych, pozwalających na budowę porządnego zaplecza sprzętowego.




Przykro o tym mówić, ale niestety tak to wygląda. Mimo ogromnych starań Pana Cieślaka, w Rawiczu nie będzie dane zobaczyć wielkiego speedwaya, jeśli chodzi o rozgrywki ligowe. Niestety, waleczne niedźwiedzie są tylko posłusznymi miodojadami pokroju Kubusia Puchatka. Pozostaje tylko wierzyć, że w dalekiej, a może i tej niedalekiej przyszłości na stadion przy ul. Sportowej przybędą tysiące kibiców, gotowe na dopingowanie swojego lokalnego klubu. Póki co jednak należy włożyć to między bajki.

środa, 5 listopada 2014

Wiecznie napięte mięśnie

Sezon się skończył, na większości portali pojawiają się podsumowania, oceny, nowe pomysły. Kibiców szczególnie interesuje casting na ostatnią drużynę Enea Ekstraligi, do którego często dołącza się pytanie, czy to nie czas na zamknięcie najwyższej klasy rozgrywkowej w kraju. Jak dla mnie, taka sytuacja byłaby co najmniej nie na miejscu.


Choć wielu wiosen na karku nie mam, to jednak pewne modele zachowań kibiców czarnego sportu w naszym kraju znam. Znam też własne odczucia co do pewnych decyzji zarówno FIMu jak i PZMotu.
Załóżmy więc, że Ekstraliga zostaje zamknięta. Kilka minut po wypłynięciu informacji ze związku, tłumy fanów klubów takich jak ROW Rybnik, Włókniarz Częstochowa, Polonia Piła, Polonia Bydgoszcz itd. Nie pozostawiliby na władzach suchej nitki. Ba, bardzo prawdopodobne by było, że prezesi wycofaliby swoje drużyny z niższych klas rozgrywkowych. Powodem byłby brak motywacji do walki o pietruszkę. Czemu o pietruszkę? Załóżmy, że Ekstraliga będzie miała cały czas złożona być z 8 drużyn. W związku z tym, do ewentualnego „awansu” ekipy z zaplecza potrzebne by było „pozwolenie” od jednej z drużyn z EE, która kolejny sezon chciałaby spędzić w Nice PLŻ. O ile w Wielkiej Brytanii zdaje to egzamin, o tyle w Polsce tego nie widzę. Znając mentalność naszego narodu, absolutnie nikt o zdrowych zmysłach (zakładając, że Polak nie może się poddać i zwyczajnie odstąpić miejsca mimo trudnej sytuacji) nie mógłby zrezygnować z walki w najsilniejszej lidze świata. Co za tym idzie, skrajnie kosmetyczne zmiany następowałyby jedynie po ewentualnych decyzjach związku o odebraniu licencji, czy degradacji.


Dodatkowo, o zapełnieniu luki w EE decydowałby, podobnie jak obecnie, casting. Co za tym idzie, ewentualna walka drużyn na zapleczu, według nich, mijałaby się z celem. W końcu po co walczyć o wysokie miejsce i tracić pieniądze, skoro o ewentualnym awansie zadecyduje to, kto ma więcej zielonych w sejfie? W ten oto sposób, w niższych klasach rozgrywkowych ostatecznie zabiłoby się speedway. W końcu który polski kibic chciałby oglądać żużel tylko dla oglądanie żużla? Pan Marian z Opola to nie Andrew ze Scunthorpe. Mu nie wystarczą tytuły w II lidze, nie ważne czy drużynowe, czy indywidualne.




Choć osobiście darzę angielski speedway ogromną sympatią, to jednak system rozgrywek z wysp nie ma najmniejszego prawa bytu w kraju nadwiślańskim. Można to nazwać ogromnym parciem na szkło, jak i jednocześnie kłopotem bogactwa. Prawda jest taka, że zdecydowana większość drużyn obecnie startujących zdobyła, bądź choć trochę zbliżyła się do mistrzowskiego tytułu w swojej historii. Co za tym idzie, każdy z nich chciałby wrócić do lat świetności, a zrobienie tego tylko i wyłącznie po sportowej walce smakuje najlepiej. Poza tym, właśnie wtedy marzenia można ziścić bardzo szybko. Kto wie, może już za 2 lata zobaczymy Pilską Polonię w Ekstralidze, a Kolejarza Opole bać się będzie cała Nice PLŻ? Czas pokaże.

niedziela, 26 października 2014

Polityka, głupcze!

Nie od dziś wiadomo, że klub sportowy jest idealną instytucją do wybicia się również na scenie politycznej. Myślę, że kibice z każdego żużlowego miasta w Polsce wiedzą na czym to polega. Ja, kibic z Piły, mam „przyjemność” przyglądać się takim sytuacjom stosunkowo często.

fot. wiadomosci24.pl

Pierwsze kampanie wyborcze oparte na dobrym imieniu Polonii to czasy prezesury Wiesława Wilczyńskiego, obecnie persona non grata na stadionie przy Bydgoskiej. Nie można jednak powiedzieć, że późniejszy pracownik ministerstwa sportu nie wykonał swojego niecnego planu. Ba, zabawa w głowę klubu znad Gwdy dodało mu popularności. Szkoda tylko, że jego poczynania wprowadziły TS Polonię w stan agonalny. Wirtualne kontrakty, masa długów, spadek, upadek klubu. Nikogo jednak nie obchodziło, że mistrz Polski z 1999 roku przestaje istnieć.

fot. sportowydzienniknowy.pl

Po wielu latach absolutnego spokoju, na scenę wtargnął kolejny z niezwykłych aktorów. Sezon 2011 stał pod znakiem pasztetu i kiełbasy. Przynajmniej tak mówili o KS Stokłosa Polonii kibice przyjezdni. Senator Stokłosa podszedł jednak do sprawy nieco inaczej. Nie owijając w bawełnę powiedział otwarcie – jeśli na mnie zagłosujecie w wyborach uzupełniających do senatu, stworzę wam najlepszy zespół jaki tylko będziecie mogli sobie wyobrazić. Tak też się stało. Tłumy ludzi z szalikami czekały w kolejkach przed punktami wyborczymi, jak w latach ’80 za wyrobami podobnymi do tych produkowanych przez H.S. i jego Farmutil. W zamian, cała żużlowa Piła otrzymała kilka kosmicznych kontraktów. Bracia Pawliccy, Danił Ivanov, dosprzętowieni Jason Doyle i Max Dilger – to tylko część. Co więcej, nowym prezesem klubu został człowiek sponsora, Cezary Łysanowicz. Wydawało się, ze wszystko ma się ku dobremu. Mówiąc wprost, uwierzyliśmy, że gród Staszica znów zaistnieje w światku speedwaya. Nic bardziej mylnego. Całe to przedsięwzięcie H.S. okazało się być tylko i wyłącznie bardzo skutecznej kampanii wyborczej, a kibice stali się tylko posłusznymi pieskami, które wykonywały polecenia swojego pana. Z wielkiego awansu wyszedł jeden wielki klops, a niewiele brakowało, by w Pile znów nie było słychać ryku motocykli.

fot. Sebastian Daukszewicz

Sezon 2014 zainaugurowała huczna prezentacja drużyny. Już wtedy było wiadome, że Victorię wspierać będzie mecenas sportu okręgu pilskiego, który 3 lata wcześniej również z uśmiechem na ustach dorzucił do klubowej kasy sporo zielonych. Jedno z jego pierwszych zdań brzmiało: „Oto Pani XY, która w tym roku startuje w wyborach samorządowych. Jeśli będą potrzebne pieniądze, wiecie do kogo się zwrócić”. Słowa te wywołały jednocześnie radość i zaniepokojenie. Od początku fazy play-off polityka, po raz kolejny, postanowiła w butach wejść do klubu żużlowego w Pile. Tym razem jednak zrobiła to dużo bezczelniej, gdyż oprócz H.S. starającego się o fotel starosty powiatowego, o stołki walczą prezes Tomasz Soter oraz menadżer drużyny Tomasz Żentkowski. Coraz głośniej mówi się też o tym, że sukces Porozumienia Samorządowego (ugrupowanie senatora Stokłosy) jest równoznaczny z sukcesem klubu w okresie transferowym. Dodatkowo, wydaje się, że zarząd Victorii stał się jedną wielką marionetką, której sznurki pociągane są przez lidera branży wędliniarskiej. Chciałbym się mylić, jednak po raz kolejny wygląda to jak wspinanie się jeszcze wyżej po plecach ludzi od siebie uzależnionych. Zaryzykuje stwierdzenie, że jest to swoisty szantaż tych, którym zależy na pilskim żużlu. Szkoda tylko, że wszyscy zapominają, że najważniejszy jest sport. Może jednak sławetne maksymy Pierre’a de Coubertin nie mają już oparcia w rzeczywistości, a rywalizacja jest tylko dodatkiem do gry politycznej?

fot. Sebastian Daukszewicz

czwartek, 16 października 2014

Bo mi się nie chce


Haaa, przyszła jesień! Uwielbiam tą porę roku. No dobra, może dla mnie samego nie jest jakaś fantastyczna (samopoczucie etc.), jednak można do woli ponabijać się z ludzi, którzy jęczą o tym, jak to im źle. Przecież szybko robi się ciemno, z dnia na dzień jest coraz chłodniej, a jedyną alternatywą do siedzenia przed telewizorem jest czytanie fejsowych wypocin. Dodatkowo, bardzo łatwo zauważyć, że najwięcej do powiedzenia mają Ci, którzy i tak całe życie spędzają w domu żłopiąc Ciechana. 

Właśnie dla tych mam szczególną informację. Skupcie się, być może właśnie teraz odmienię wasze życie. Uwaga... RUSZCIE DUPY! Serio, innej recepty na wasze dekadenckie przemyślenia nie ma. Czy naprawdę tak wam trudno zrzucić koc w kotki, wyłączyć kompa, ubrać się i po prostu wyjść? Skoro piszecie, wasze oczy muszą pracować. W takim razie widzicie wszystko, co jest przed wami. Wystarczy mapa i nogi. Aaa, no tak. Zapomniałem, że to was nie interesuje. To nie wasz lifestyle. Wybaczcie. W takim razie nic nie mówiłem. Możecie wrócić do naparzania w LOLa. 

niedziela, 12 października 2014

Jedna jaskółka wiosny nie czyni

Euforia, szaleństwo, opętanie, dzikie rozboje... Nie wiem jak określić radość ludzi po wczorajszej wygranej z Niemcami. Co prawda sam przyznać muszę, iż jest to radość uzasadniona, jednak nie można popadać w huraoptymizm. Historyczny wynik, historyczny mecz, prawda, jednak obraz całego spotkania wciąż dawał wiele do myślenia.


Od początku chłopaki Nawałki postawili na obronę. Przez pierwsze 20 minut wyglądali jak wierna kopia Grecji, która znana jest z najbardziej defensywnego stylu gry. Warto jednak przyjrzeć się obronie jeszcze raz. Bez wątpienia, bez dwójki Glik - Szczęsny dostalibyśmy srogie lanie. Zarówno kapitan Torino, jak i bramkarz Arsenalu, zanotowali znakomite spotkanie. Ba, kto wie, może jedno z najlepszych w karierze. Co jednak będzie, kiedy zdarzy im się gorszy moment? Pojawi się już spory problem.


Wiele osób udowadniało mi, jak to znakomicie wyprowadziliśmy kilka kontr, czy przerwaliśmy kilka groźnych akcji rywala. Jeśli chodzi o to pierwsze - proszę spojrzeć na myśl, jaka przewodziła każdej z nich. 95% piłek, przy wejściu na połowę rywala, kierowane było do Lewandowskiego, który za każdym razem przyjmował piłkę z rywalem na plecach, przez co, w pewien sposób, spowalniał akcję. W dużej mierze również przez to wiele naszych akcji zaczepnych wyglądało nieco nieporadnie. Co do drugiego - zgodzę się, ale jest to chyba normalne, jeśli przeciwnik ma 68% posiadania piłki, czyż nie? 

Jest jednak pewna sprawa, która bardzo mnie cieszy. Pierwszy raz od wielu lat zobaczyłem kadrę, która najzwyczajniej w świecie zachrzania na boisku. Nie było płaczu, gry na pół gwizdka. Oby tak dalej. Już we wtorek Szkocja. Proponuje przygotować sobie zapasowe piszczele.

czwartek, 9 października 2014

Hej Andy, dzięki stary

Stało się. Obawiałem się tego od dawna, ale nie sądziłem, że będzie to aż tak odczuwalne. Andy Schleck zakończył karierę. Człowiek, który przez lata był dla mnie niedoścignionym wzorem odwiesza rower na kołek. Ba, dostał on nawet ode mnie pierwsze miejsce w blogowym nagłówku. Szkoda, że to już czas na emeryturę.


Zaczęło się bardzo szybko. Rok 2007, 22 letni Andy staje się objawieniem Giro d'Italia. Cały wyścig kończy na drugim miejscu, dając się pokonać tylko Danilo Di Luce. Później przyszły już sukcesy w Tour de France. Pierwsze podejście w 2008 roku to "tylko" biała koszulka, jednak następne 3 lata to przepiękne pisanie historii luksemburskiego kolarstwa. Najpierw niezwykłe zwycięstwo w Liege - Bastogne - Liege, potem drugie miejsce, biała koszulka i etap Tour de France w Le Grand Bornard. To wszystko w wieku zaledwie 24 lat. Na każdym robił wówczas niezwykłe wrażenie. Na mnie także. Zaczynając swoją przygodę z kolarstwem, od razu wziąłem go sobie za ulubionego zawodnika. 2010 to ciąg dalszy wielkich sukcesów mistrza. Po aferze dopingowej związanej z Alberto Contadorem przyznane zostało mu zwycięstwo w Grande Boucle, którą na trasie przegrał o 38 sekund. Tyle samo, ile Contador odrobił dzięki problemom Andego z łańcuchem podczas podjazdu pod Port de Bales. Dodatkowo, właśnie na Tourze sięgnął on po 2 etapowe skalpy w Morzine - Avoiraz i na legendarnym Col du Tourmalet. Bez wątpienia miał on szczęście do podjazdów - symboli, gdyż już rok później, podczas TdF 2011, w niesamowity sposób ogolił etap na Col du Galibier, atakując 60 kilometrów przed metą i serwując kibicom najpiękniejszą akcję w kolarskim świecie w ciągu ostatnich przynajmniej 20 lat. Sam Tour znów skończył na 2 miejscu, jednak wierzyłem, że jeszcze kilkukrotnie stanie na najwyższym stopniu podium. Szkoda, że w 2012 wszystko się posypało. Kłótnie z frędzlem Bruynelem, połamana miednica, długa rehabilitacja. Siadł też psychicznie, potrafiąc dać grupo w palnik w hotelowym barze ze łzami w oczach. W 2013 wydawało się, że da radę. Próbował, ale widać było, że to nie ten sam Andy. 2014 to już kompletna posypka - same kontuzje. W wieku 29 lat postanowił skończyć. Szkoda...



Wszystkie jego sukcesy wymieniam z pamięci. Nie muszę wchodzić na żadne strony, we własne spisy etc. Pamiętam nawet jego datę urodzenia. Zawsze miałem wrażenie, że w głowie do złudzenia przypomina mnie samego. Mimo, że nigdy go nie widziałem, czułem się z nim związany. Był dla mnie kimś w rodzaju mistrza, trenera, który uczył mnie tego sportu. Przez wiele lat, wierny jak pies, oglądałem każdy jego start, bez wyjątku. Byłem (i wciąż jestem) wpatrzony w niego jak w obrazek. Obrazek tego, który podbija świat. Każdy jego sukces odczuwałem tak, jakbym to ja coś wygrał. Raz nawet odwiedził moje miasto, jednak ja w tym czasie przesiadywałem w szkolnej ławce. Niestety. Dzisiaj już wiadomo, że więcej w roli zawodnika nie wystąpi, ale jednocześnie z kolarstwem się nie żegna. Mam nadzieję, że szybko znajdzie sposób na utrzymanie się w elicie. Zasłużył na to. Mi pozostaje pamiętać te piękne chwile, których bardzo mi brakuje. Może kiedyś dane mi będzie spotkać go osobiście. Póki co dziękuje mu, jednocześnie topiąc się w smutku. Podobnie jak on na Tourmalet, wiedząc, że przegrał TdF.


wtorek, 7 października 2014

Kiedy nastała ciemność

Niedziela, 5 października 2014. W rewanżowym meczu Polskiej 2. Ligi Żużlowej, na stadionie w Ostrowie, miejscowa Ostrovia podejmuje Wandę Kraków. Nie wszystko układało się po myśli gospodarzy, którzy musieli odrobić stratę 18 punktów z pierwszego spotkania. Ba, po 6 biegu wydawało się, że większe szanse na awans ma drużyna Wandy, która rozgryzła tajniki granitowej nawierzchni na miejskim. Jednak nagle, tak po prostu puff, na drugim łuku zgasły światła.


Wielu pewnie dokładnie zna tą historię. W końcu zrobiło się o niej naprawdę głośno. Czas jednak na przejście nie do samego wydarzenia, ale przyczyny i skutków. Pierwsza teoria mówi o tym, że to jeden z głównych bezpieczników na stadionie zwyczajnie strzelił. Podobno, według kibiców z Ostrowa, światło wysiadło także w parku za sektorem gości. Dziwne jednak, że elektrownia nie odebrała żadnych innych oznak awarii. Po przebadaniu skrzynek, elektryk - zawodowiec, w wywiadzie dla lokalnej TV stwierdził, że był to problem związany z... niechlujnie podłączoną instalacją. Ta, jasne.
Druga opcja, jak dla mnie bardziej prawdopodobna - światło wyłączono celowo. Wynik taki troszkę nie teges, Dryml odwieziony do szpitala, pod nogami prezesa Wodniczaka zaczął palić się grunt. Trzeba było sobie jakoś z tym poradzić. Od dawna znajome jest krętactwo działaczy z Ostrowa. Nie tak dawno przecież upadał klub, który korupcyjnie działał lepiej niż szajka Fryzjera. 

Pytanie tylko, po co? Czemu znowu nacisk na awans do wyższej klasy rozgrywkowej jest wart oszustwa? Czemu znów musi cierpieć sport? Czy naprawdę w tym wszystkim chodzi tylko o to, aby się porządnie nachapać? Niektórzy naprawdę nie mają pojęcia co to sport. No ale przecież wszystkim rządzi hajs. Jedynie szkoda mi kibiców, którzy palą się aktualnie ze wstydu, bo prezesina ich klubu postanowił oszukać całą żużlową Polskę.

niedziela, 28 września 2014

Kolarska tęcza z jednego Kwiatka

Przyszła właśnie ta niedziela, która miała być najważniejszą niedzielą dla polskiego kolarstwa w tej części sezonu. Ba, dla kadry narodowej, to właśnie był start docelowy. W końcu jedyny, w którym jedziemy jako kadra. Mistrzostwa Świata w Ponferradzie, od dzisiaj, najważniejsze mistrzostwa dla każdego, kto choć trochę jest związany z kolarstwem. Nasz Kwiato ogolił sobie czempionat jakby nigdy nic, zdobywając tęczową koszulkę. Równie ważną jak ta żółta z Tour de France, czy różowa z Giro d'Italia. 


Od kiedy tylko zacząłem interesować się kolarstwem, powtarzano mi, że już nigdy nie będziemy mieć tak znakomitych zawodników jak Szurkowski, Szozda, Halupczok mieć już nie będziemy. Ich wiele sukcesów w amatorskim peletonie nigdy nie podlegało wątpliwości, jednak teraz mamy kogoś, kto w wieku 24 lat jest już bardziej utytułowany od nich. Michał Kwiatkowski, jako pierwszy Polak w historii zdobył mistrzostwo świata zawodowców. Zrobił to, co nie udało się nigdy takim tuzom jak Cancellara, Valverde, Contador, Rebelin, Garzelli, etc. 


Wielkie zwycięstwo Michała to jedno, jednak jest też druga sprawa, która cieszy mnie równie mocno. Dzisiejszy wyścig w 100% należał do Polaków. Od początku, nasi chłopcy kontrolowali poczynania innych. Cały czas działali tak, aby wszystko poszło po ich myśli. Warto tutaj przytoczyć słowa Michała Podlaskiego: "Umierałem na tej trasie, ale wiedziałem, że mam po co. Jestem częścią najlepszej polskiej reprezentacji w historii". Trudno się z nim nie zgodzić. Obecnie, mamy jedną z najmocniejszych drużyn na świecie. Polacy zaczynają coraz śmielej poczynać sobie w najważniejszych wyścigach, czego przykładem jest dzisiejszy sukces. Oby tylko zostało to odpowiednio wykorzystane, podobnie jak skoki Adasia. 

Teraz pozostaje jednak tylko się cieszyć i oglądać powtórki. W końcu na jednym Kwiatku, przez cały rok, wymalowana będzie przepiękna tęcza.

wtorek, 9 września 2014

Sprzedałem się

Stało się. Również u mnie praca wygrała z życiem, w dużej mierze się jej oddałem. Teraz już nic nie zatrzyma następującego procesu. Liczy się tylko hajs, hajs i hajs. Przecież trzeba się ustawić na przyszłość, sami o tym doskonale wiecie. Może kiedyś dane mi będzie wozić się lambo, mieszkać w USA i tak dalej. Muszę się tylko dobrze nachapać. 


Od teraz moje życie się zmieniło. Nie obchodzą mnie górnolotne marzenia czy uczucia, ważna jest ilość mamony na koncie. W końcu tak to powinno wyglądać, prawda? Tak mi przynajmniej mówili. Wielu zawsze powtarzało mi, że tylko z wieloma zerami na rachunku jestem w stanie coś osiągnąć. Niezależnie od tego, czy takowy hajs jest mi potrzebny, ma on być w banku i koniec. Taka tam życiowa zasada. 


A co, jeśli powiem wam, że to ile masz peklu nie mówi o tym co w życiu osiągnąłeś? Co zrobisz, kiedy Ci powiem, że to od Twojego stylu życia zależy Twoja pozycja? Kaskę lubią tylko puste blachary spod wiejskiego klubu. Czyny są najważniejsze. 


Od kilku dni, pewna grupa osób non stop powtarza mi, że zapierdzielając 11 godzin dziennie najzwyczajniej się sprzedałem. W końcu od zawsze bębniłem o tym, iż bez pieniędzy da się żyć, że nie są one synonimem szczęścia etc. Wciąż utrzymuje to zdanie. Niestety niektórzy zwyczajnie nie rozumieją, że następnym poziomem w moim życiu są podróże, a na te podróże trochę grosza trzeba mieć. Tylko kretyn myśli, że praca staje się od tego ważniejsza. Niestety, wypadło tak, że traci trochę na tym to, co robiłem zawsze, ale coś za coś. Doba ma tylko 24 godziny i dwóch pieczeni na jednym ogniu póki co upiec nie mogę. Jedno jest pewne. Nie żyję po to, by pracować, a pracuje po to, by żyć. Jeśli myślisz inaczej, polecam wrócić na ławkę do kręcenia tego i owego ;)

piątek, 29 sierpnia 2014

Więzienie

Niestety, nawet na mnie przyszedł czas. Po wielu, bardzo wielu dniach wolności i życia zgodnie z tym, co siedzi w głowie, los wysłał mnie do roboty. Ha, niby to nic takiego. W końcu wpadnie parę groszy na jakiś wypad, będzie na okazyjny kebab ze znajomymi. Dla mnie bomba, ale nie w takich warunkach.


Jakiś czas temu, zastanawiając się nad wyborem, na "dzień dobry" skreśliłem wszystkie możliwości związane z dyganiem na taśmie. Wiadomo, w łatwy sposób można dostać w łeb, a z życia nie ma zupełnie nic. Niestety, trafiłem z deszczu pod rynnę. Każdy indywidualista, taki jak ja, z pewnością zrozumie o co chodzi. Po pierwsze, nie mam żadnej możliwości na jakiekolwiek spełnienie w dniu pracy. Nie da się zrobić zupełnie nić, poza bezużytecznym zapierdzielaniem. Po drugie, wszechobecna jest irytująca napinka, która w naszym cudownym kraju jest czymś zupełnie normalnym. No cóż, taki mamy klimat. Po trzecie, każda niżej postawiona osoba w "firmie" jest z reguły winna za wszystko. Yaaay, fantastico! Szkoda, że nie ma się z tym nic wspólnego.

Jest mi niezmiernie przykro, że dla 99% ludzi, to wszystko jest czymś zupełnie normalnym. Tak w końcu działa nasz świat. Sorry miśki, gówno prawda. Kilka ostatnich miesięcy zbyt wiele mnie nauczyło.Dzięki nim żyję ze świadomością, że live your dreams to nie tylko pusty slogan. Szkoda tylko, że jestem jednym z niewielu, dla których ważniejsze jest życie samo w sobie, a nie pierdyliard zer na koncie i białe lambo pod willą z basenem. 

Jedno mogę jednak wam obiecać. Jeśli wytrzymam w tym syfie miesiąc, po pierwszej sesji będziecie patrzeć na fotki z wyjazdu w okolice Rijeki. Teraz już nie odpuszczę. Peace. 

czwartek, 21 sierpnia 2014

Paradoks polskiego kibica

Teraz to już pewne. Obie przebadane próbki wykazały obecność niedozwolonych środków w organizmie Patryka Dudka. Oczywiste jest więc to, iż zrobił on coś zakazanego, za co powinna czekać go kara. Moment, przecież on jest żużlowcem! W takim razie, zgodnie z myśleniem 90% społeczeństwa, powinien być bezwarunkowo uniewinniony. Taaa, jasne. Może jeszcze frytki do tego?


Prawda jest taka, że każdy zawodowy sportowiec jest zobowiązany do przestrzegania zasad dopingowych WADA. Duzers zakazane środki w organizmie miał i tego się nie zmieni. Badania to potwierdzają. Nie ważne, czy zażył je świadomie, czy nie. Zrobił to i koniec. Nie ma żadnego wytłumaczenia. Jeśli zarabiasz na życie kręcąc kółka na torze, musisz być świadomy, że w niektórych "suplementach" jest koks, za który możesz wylądować na kanapie na jakieś 2 latka. 


Najbardziej irytuje mnie jednak nieco inna kwestia, bardziej związana z fantastycznym myśleniem polskich kibiców. Przykładowo, przypomnijmy sobie jaka była reakcja społeczeństwa na informacje o koksie przeciętnego kolarza. Kolejny na koksie! Zamknąć go trzeba, dożywotnia dyskwalifikacja! Było tak, potwierdzone info. Podobnie sprawa miała się podczas afery z Alberto Contadorem i obecnością clenbuterolu w jego organizmie. Ilość koksu była tak śladowa, że według lekarzy mogła nawet przeszkadzać Hiszpanowi w jeździe. Nikt jednak się nie ugiął, a Bercik dostał dwuletniego bana. Warto także wspomnieć, że kolarze są kontrolowani zdecydowanie częściej. Dodatkowo, każdy z nich musi (!) posiadać paszport biologiczny, w którym zamieszczone są wszystkie jego średnie wyniki, od których niewielkie odchyły są przyjęte jako norma (m.in. po antybiotykach etc.). Wszelkie tabletki i inne tego typu lekarstwa muszą być zapisane w dokumentach drużyny. Co więcej, kolarze nie mogą używać strzykawek, które są w ekwipunku KAŻDEGO zawodowca. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie wszystkie odcinki z odnowy/przygotowań do meczu programu Krzyśka Ignaczaka. Jakoś trzeba uzupełnić aminokwasy.


Każda, nawet najmniejsza nieprawidłowość w badaniach u kolarzy kończy się banem. Masz w sobie koks - wakacje. Wyniki poza normą - wakacje. Warto w takich sytuacjach pamiętać, że każdy sportowiec jest taki sam. Jeśli chcemy mieć sprawiedliwość na tym świecie, musimy egzekwować prawo tak samo względem każdego. Lubię Partyka, jego styl jazdy, waleczność, oddanie speedwayowi. Niestety, może i przez jego niedopatrzenie, w ciałku miał trochę tego, czego nie powinien. Może i nie zdawał sobie z tego sprawy, ale przykoksił. Musi teraz ponieść konsekwencje. No ale co ja wiem o sporcie... ;)

środa, 20 sierpnia 2014

Dlaczego nie chcę mieszkać w wielkim mieście

Przyszedł czas na studia. Każdego to czeka, a przynajmniej większość. Naturalnie, zgodnie z zasadami, jak na studia, to do dużego miasta. Poznań, Wrocław, Warszawa, Kraków etc. Wszyscy zadowoleni są tym, że będą mogli żyć w świecie z perspektywami na ciepłe posadki, wyjazdy zagraniczne (delegacje), grube biby co weekend bla, bla, bla. No dobra, jeśli chcecie najbliższe 60 lat spędzić w ten sposób, to spoko. Mi to jednak niezbyt leży.


Ja jakoś tak mam, że wolę żyć po swojemu. Nie kręci mnie chlanie co piątek i leczenie kaca przez cały weekend. Nie kręci mnie też życie w środku miasta, skąd nie da się ruszyć nigdzie indziej, jak do galerii handlowej. Duże miasto to klatka, z której jedynym wyjściem jest wyjazd autem, bądź wylot samolotem. Przyjemności z życia codziennego nie ma praktycznie wcale. Rowerem nigdzie nie wyjedziesz, przejść możesz się jedynie po zasyfionych ulicach, nic więcej. 


Zdecydowanie bardziej pasuje mi opcja zamieszkania w miasteczku, które zapewniłoby mi możliwość wolnego życia, ale i pozwoliłyby na wykonywanie wyuczonego zawodu. Od urodzenia żyję w mieście liczącym około 70 kafli głów, jednak i mniejsze opcje mi jak najbardziej odpowiadają. Ba, mogłaby to nawet być wieś, ale z atrakcjami. Nie bez powodu od małego marzę o domku w Bourg d'Osains. Nie lubię być niewolnikiem własnych czterech ścian. Dom to miejsce w którym mam się czuć dobrze i przebywać wtedy, kiedy chcę. To mój cel.

środa, 6 sierpnia 2014

Wyloguj się, odpocznij

No dobra, byłem sobie w górach. Byłem sobie bez neta, większego kontaktu z kimkolwiek, taki odludek. Ba, było mi z tym świetnie. W czym jednak tkwi tajemnica? W tym, że w takich momentach życie zaczyna zwyczajnie być życiem. Zaczęło się filozoficznie, ale teraz trzeba przejść do sedna.


Było to tak. Jakoś 5 lipca wsiadłem w auto i kuna w góry. Jedynym moim sprzętem był telefon, z wiadomych przyczyn, w górach potrzebny. Wbiłem, ogarnąłem to i owo, żeby od poniedziałku być gotowym na czystej krwi rozpizdziel. Rano rower, potem Tour de France, wieczorem jakiś milutki chilloucik i sen o ogarniętej porze. Bez męczenia się przy fejsikach, naparzania w gierki etc. Najzwyczajniej w świecie przypomniałem sobie jak to chodzić spać kwadrans po jedenastej. Uwierzcie mi, piękne uczucie.


Żyłem sobie tak, że już w pierwszych dniach odwaliłem kilka przyjemnych misji. Zwiedziłem wszystkie okoliczne lokalsy, przejechałem góry wzdłuż i wszerz, nie czułem zmęczenia kręcąc po 3-4 godziny dziennie. Nic mi nie przeszkadzało, czułem powiązanie z naturą. Wszystko było piękniejsze, spokojniejsze, bardziej miłe i otwarte. Ba, nawet ludzie wydawali mi się jacyś serdeczni.

Nie było problemu ze snem, nie było problemu z kontaktami z innymi, nie było problemu z brakiem czasu na cokolwiek. Jeśli chciałem odpocząć, siadałem i odpoczywałem. Jeśli czułem potrzebę wymęczenia się, robiłem wszystko, żeby się wymęczyć. Jeśli chciałem zupełnie odciąć się od cywilizacji, leciałem z laczka w góry, gdzie nawet telefon wariował ze względu na strefę nadgraniczną. Ba, do tego jeszcze na szlaku ciężko było spotkać kogokolwiek. Miód malina.

To, że żyłem sobie bez żadnych zmartwień nie znaczy, że wszystko poszło cudownie i idealnie. Nic z tych rzeczy. Dwa razy w ciągu dwóch dni szlag mi trafił koło, przy czym raz musiałem iść boso 15 km, narażając się na promienie słońca i rozgrzany asfalt. Nie zmienia to jednak faktu, że za to wszystko kocham to miejsce. Jest boombap, to jest najważniejsze. Odpocząłem, wylogowałem się do życia. Pod koniec drugiego tygodnia strzeliłem sobie Świebodzin v2, a pod koniec trzeciego skręciłem roadtripa. Świat jest piękny.


Wiele osób powtarzało mi, że zamiast tam jechać, powinienem ogarnąć sobie jakąś robotę, zarobić hajs i wgl. Przecież ten i tamten robi tu i tam, zarabia tyle i tyle. Ja się pytam i co z tego? Mają hajs i co z nim zrobią? Przepalą, przepiją, przećpają, nic więcej. Ja wolę żyć po swojemu, zgodnie z tym, co mi w duszy gra. Nie bez powodu zgadzam się z maksymą Live Your Dreams. O tym jednak w najbliższej przyszłości. Teraz chcę przekazać jedno. Wyłączcie komputery, wyjdźcie z domu, dajcie sobie szansę na to, aby poczuć się szczęśliwymi tylko dlatego, że żyjecie. 

środa, 30 lipca 2014

Wysyp kolarskich znawców, czyli Majkomanii ciąg dalszy

Od 3 dni grzebię w internecie patrząc na to, jak nasze krajowe media odebrały ogromny sukces Rafała Majki w zakończonym w niedziele Tour de France. Niestety, poza najważniejszymi portalami w Polsce, takimi jak pro-cycling.org, naszosie.pl, czy rowery.org, wszystkie szanujące się strony/gazety/telewizje etc. mówiąc wprost dały dupy. Niestety, po raz kolejny udowodniło to, że poziom polskiego dziennikarstwa jest niższy od prezesa Kaczyńskiego. 


Największym hitem lipca jest oczywiście kosmiczny farfol ludzi z TVN. Oficjalne ukazanie newsa, jakoby Tomasz Jaroński i Krzysztof Wyrzykowski mieliby dostać kary nałożone przez sędziów wyścigu, za pchanie telewizorów to absolutny szczyt głupoty i paziostwa. Bez kitu, nie wiem co za głąby tam pracują, ale tego już nawet nie da się opisać słowami. No dobra, podawanie wyników z wyścigu czy jego krótkie opisywanie jeszcze nie wyglądało najgorzej. Tour się jednak zakończył, a co za tym idzie, zaczęły wypływać świeżutkie podsumowania. No i bang! Przyszedł czas na gościa, który jednym wpisem rozłożył na łopatki każdego, kto choć trochę w kolarstwie siedzi. Mowa oczywiście o Pawle Zarzecznym, który nie strzelił sobie w kolano, a wsadził serię z kałacha prosto w śledzionę. Niestety, nie on jeden zaczął wypowiadać się o naszych zawodnikach negatywnie. Ba, dla pewnej grupy "znawców", o umiejętnościach zawodnika mówi jego pozycja w generalce wyścigu. No dobra, my wiemy, że to niedorzeczne, ale tysiące ludzi, którzy pierwszy raz o kolarstwie usłyszeli, mogą zacząć myśleć podobnie do redaktora Z.


Widząc to wszystko stwierdziłem, że wezmę sprawy w swoje ręce. Od wczoraj, GruSports został dziennikarzem działu kolarskiego nicesport.pl. Jaki jest tego cel? Rozkręcić temat kolarstwa na jednym z większych portali w Polsce + nauczyć każdego laika co to rant, czemu bruki robią selekcję, dlaczego Marcel Kittel i Mark Cavendish to wielkie gwiazdy mimo odległych miejsc w generalce etc. Teraz tylko kwestia wybicia się. Kto wie, może przy waszej pomocy będę miał kiedyś możliwość w grzeczny sposób napluć w mordę Zarzecznemu ;)

poniedziałek, 28 lipca 2014

Kiedy pytają mnie

Kiedy pytają mnie, gdzie byłem przez ostatnie 3 tygodnie, ze spokojem odpowiadam, że w domu. Pytają mnie też od razu, jakim cudem byłem w domu, skoro mnie tam nie zastali. Najwidoczniej szukaliście mnie nie tam, gdzie trzeba. Przez całe 3 tygodnie siedziałem w górach, bez internetu, fejsa, instagrama etc. Tylko ja, moje ukochane miejsce, kilka osób, las, delikatny chłód... Tak, byłem w domu.


Cały ten czas, o którym mowa, był, jak zawsze, spędzony najlepiej w całym roku. Śmiganie podjazdów na niezłych watach, piesze wędrówki po grzbietach gór, oraz wiele innych, niezaplanowanych atrakcji, zapewniły mi najlepszy wypoczynek od dawna. Wystarczyło tylko i wyłącznie zdecydować się na wypad, nic więcej. Jedni na wielkiej napince czekali na wyniki rekrutacji, inni łasi na mamonę poszli robić gdzie tylko była opcja. Ja wolałem skoczyć gdzieś, gdzie po prostu będę sobą. Życie jest ważniejsze od kupki papierów. Tak zwyczajnie.

Wspomniałem już o różnych przygodach... Było wszystko, od pokonywania własnych barier, przez klepanie Świebodzina na skałkach w górach Stołowych, po śmignięcie roadtripa. Materiał do ogarnięcia jest na tyle duży, że spisanie wszystkiego zajmie mi z pewnością ładnych kilka dni. Nie przeszkadza mi to. Czuję, że robię to co chcę i mam się z tym dobrze. Kiedy pytają mnie, czy przypadkiem nie spadła mi cegła na łeb, z zupełnym spokojem odpowiadam: "Nie, po prostu żyję. Nie chodzi o to, aby cały czas zachrzaniać, ale choć na chwilę być w 9999% szczęśliwym".


piątek, 27 czerwca 2014

Matura, czyli pozorne ukazanie wiedzy

No i boom, wyniki maturalne poszły w świat. Co ciekawe, w tym roku było wyjątkowo słabo. Praktycznie 1/3 maturzystów oblała, a cała reszta zanotowała wyniki zdecydowanie poniżej własnych oczekiwań. Sam też czuje znaczny niedosyt, jednak świadomość, że przy odrobinie szczęścia mogę kontynuować naukę wszędzie, daje mi jeszcze siłę do życia. Nie o to jednak mi dzisiaj chodzi. Czas najwyższy, aby pokazać, co w tym wszystkim jest najbardziej absurdalne. 


O ile w matmie czy fizyce wszystko musi być czarno na białym, o tyle wszelkie egzaminy humanistyczne są jednym wielkim chybił trafił. Każdy myśli tylko i wyłącznie o kluczu, o tym co MUSI tu wpisać, co będzie liczone do wyniku. No i przychodzi czas na napisanie pracy z polskiego, wypracowania z wosu, eseju z historii. Każdy coś nakreśli, ale nie ma pojęcia, czy cokolwiek będzie zapunktowane, mimo świadomości, że fakty są podane idealnie. Własne myślenie musi być praktycznie w 90% wyłączone, no spoko. Szkoda tylko, że zaczynając wakacje byłem szczęśliwy przede wszystkim dlatego, że mogę myśleć samodzielnie. No ale dobra, potrzebne jest społeczeństwo szkoły Pruskiej, takie jakiego chce władza. No cóż, nie bez powodu XIX wieczni Prusacy obniżali poziom nauczania, aby społeczeństwo za mądre nie było ;)


Myśleć już nie potrafimy, ok. Co dalej? Dalej to, czego każdy władca chce - władza absolutna. Nie chodzi mi tu o kompletny despotyzm, ale o ten pozorny, którego "gołym okiem" nie widać. Pierwszą niepokojącą opcję dostrzegło bardzo wielu tegorocznych absolwentów liceów i techników. Mianowicie, cała Polska mówiła o tym, że względem poziomu nauczania, tegoroczna matura była trudna tylko po to, aby udowodnić za rok słuszność wprowadzenia nowej podstawy programowej. Taki peszek. Druga opcja jest już oparta, niestety, tylko na naszej głupocie i bierności. Mianowicie, każdy z nas odbiera tylko nieduży świstek z wypisanym wynikiem ogólnym. Nikt (!) z nas nie ma prawa do wglądu we własne prace! Co to oznacza? A właśnie to, że podlegli pod władzę państwową egzaminatorzy mogą zrobić absolutnie wszystko (!). Może zalatuje tu trochę teorią a'la Macierewicz, ale czy można ufać ludziom, którzy, tak naprawdę, pracują dzięki grupie ludzi mówiących o tym, że Polacy to plebs? Można sobie wzajemnie ufać, ale są pewne sprawy, w których wszystko powinno być jasne i klarowne. Wystarczyłoby dać możliwość wglądu w arkusze. Wystarczyłoby mieć zasrany wgląd w pieprzone arkusze. Kto wie, może i ktoś w tym roku dzięki temu zostałby uratowany...

Nie uważam się za geniusza. Ba, czuje się człowiekiem o średnim IQ i wiedzy, ale jednego nie zniosę. Nikomu nie dam pluć mi w twarz. Niestety, Polacy to najbardziej bierny naród na świecie... Pamiętajcie, matura nie mówi o tym, czy potraficie myśleć. Matura pokazuje (przede wszystkim humanistyczna) na jakim poziomie myślenia zgodnie z wolą władzy jesteś. Teraz czas na włączenie własnego rozumowania. Liczę na Ciebie.

piątek, 20 czerwca 2014

Magia

Mundial trwa, wszyscy siedzą przed TV pochłonięci piłkarskim świętem. Ze mną jest podobnie, jednak z jednym, bardzo ważnym wyjątkiem. Mojej osobie, mistrzostwa w Brazylii przypomniały o czymś jeszcze - magii sportu i naszego życia. Wszystko zaczyna wyglądać dokładnie tak, jak w oczach 16 letniego chłopaka. Cieszy mnie to, w końcu o to chodzi.


W codziennym biegu często zapominamy o tym, za co kochamy życie. Zapominamy, dlaczego tak cudownie jest codziennie wstawać, widzieć słońce za oknem, jeść śniadanie, wyjść na spacer. Zapominamy jak cieszyć się tym, co daje nam los. Nie jest to dobry obrót sprawy, w końcu w ten sposób schodzimy ze ścieżki prowadzącej do pełni szczęścia. W końcu jest ono oparte właśnie na naszym podejściu do życia. Wszystko zależy od tego, jak sami się zachowujemy. 


Przez wiele lat byłem człowiekiem, który skryty odkrywał piękno świata. Każdy człowiek, który mi zaimponował był kimś więcej niż człowiekiem. Każde wydarzenie, jakie dane mi było przeżyć, w bardzo dużym stopniu zachowało się w mojej pamięci. Na wszystko patrzyłem zupełnie inaczej, ze wszystkiego potrafiłem czerpać dużo radości. Ba, każdy moment, w którym cokolwiek mi wyszło, dawał mi dodatkowego kopa motywacyjnego. Każda błaha sprawa potrafiła urosnąć do rangi życiowej, jeśli tylko była czymś, co mi się spodobało. Całe myślenie było bardzo pozytywne. Właśnie te momenty wspominam najlepiej. Walka Ghany w MŚ 2010, jazda Schlecka podczas TdF, awans Polonii do I ligi... Wszystko to budowało tak niesamowitą wewnętrzną atmosferę, której nie da się opisać słowami. Od poczucia bezpieczeństwa, po poczucie spełnienia. Taka sytuacja. 


Po pewnym czasie jednak, wszystko przybierało nieco innego kierunku. Przyszły "ważniejsze" dni w szkole, inne problemy, etc. Ze względu na społeczeństwo, ze skrytego człowieka zrobił się otwarty gość, który zamiast siedzieć spokojnie, musiał uczestniczyć w życiu towarzyskim. Wszystko szlag trafiał. W końcu trzeba gonić za tym, co się chce. Trzeba gonić za wszystkim, wszystko poprawiać bez zastanowienia. Trzeba łapać każdą sytuację, bez względu na to, czy przyniesie to korzyści, a właśnie tego się szuka. Jazda rowerem zmieniła się w pogoń za watami, kibicowanie Polonii w ocenianie, pasja w cholera wie co. Przecież każdy tak robi, tak powinno być. 

Na szczęście przyszedł brazylijski turniej. Wszystko zaczęło wracać do normy. Wszystko idzie tak, jak bym chciał. Mało prawdopodobne jest to, że każde wydarzenie, które z takim zainteresowaniem śledzę będzie równie niezwykłe jak kiedyś, ale widok błękitnego nieba zaraz po otwarciu oczu znów zaczął cieszyć. Użyłem swojego przykładu, aby uzmysłowić tym, co to jeszcze czytają, że skromność i pasja to dużo więcej niż wartości materialne. Szczęście to nie to co masz na sobie, ale to co masz wewnątrz. Wszystko siedzi w głowie. Najważniejsze, to dobrze czuć się z samym sobą. Najważniejsze, to mieć świadomość, że nic innego, poza tym co masz, nie jest Ci potrzebne do życia. Wielu powtarzało, że życie wymaga od nas odchodzenia od własnej drogi. W takim razie życie odbierało by samo siebie. Chodzi właśnie o to, aby życie miało swoją magię, a magia jest wytwarzana tylko i wyłącznie przez Ciebie samego. Ja do tego wracam, teraz czas na Ciebie.