środa, 28 stycznia 2015

I jak ich nie kochać?

Pół godziny temu, nasi szczypiorniści, w pięknym stylu wyrzucili z turnieju Chorwację. Mimo wielkich problemów różniej maści po raz kolejny udowodnili, że reprezentacja Polski jest zdolna absolutnie do wszystkiego. 


Jeszcze przed turniejem ze składu wypadli Jaszka i Rosiński. W trakcie turnieju straciliśmy Krzyśka Lijewskiego. Po odejściu znacznej części starej gwardii Wenty był problem ze złożeniem optymalnego składu. Niejednokrotnie wielu kibiców spekulowało co zrobić, aby wrócić na podium MŚ. Nikt jednak nie narzekał. Dlaczego? To proste. Piłkarze Ręczni to jedyna drużyna, która choćby na pół sekundy nigdy nie przestała grać na 100%. Nawet kiedy było bardzo źle, oni walczyli. Nawet kiedy byli z góry spisywani na straty, starali się jak mogli. Nigdy dla nich nie liczyło się zdrowie, kiedy grali z Orzełkiem na piersi. Zawsze byli, są i będą gotowi oddać wszystko za dobry wynik dla Polski. Dzisiaj doskonałym przykładem był Andrzej Rojewski. Nie ważne, że na głowie zostanie duży ślad, mecz trzeba zagrać. Nie da się w nich nie wierzyć. Nie da się im nie kibicować. Nie da się ich nie kochać. Chłopaki, jesteście niesamowici!

wtorek, 20 stycznia 2015

Roadtrip Vilnius

Zawsze zastanawiałem się, jak to jest rzucić wszystko i wyjechać gdzieś, gdzie jeszcze mnie nie było. Tak po prostu, zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy i zniknąć chociaż na kilka dni. W końcu tego spróbowałem i w żadnym wypadku nie jestem jakkolwiek rozczarowany. Pierwszy większy trip - Wilno, stolica Litwy przesiąknięta polskością. Idealny początek dla żółtodzioba.


Po, bądź co bądź, troszkę trwających przygotowaniach wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Była nas czwórka - Gru, Ania, Murzyn i Roxie. Po dobie spędzonej w różnych środkach transportu udało się dotrzeć na miejsce. Miejsce zarazem magiczne, jak i przerażające. Nerwówkę nasilił nam początek pobytu na północnym-wschodzie. Przyjeżdżając na miejsce około północy musieliśmy wytrzymać do około 8 rano bez dachu nad głową. A co, jak się bawić, to się bawić.


Niewątpliwie była to noc pełna "atrakcji". Już na samym początku trafiliśmy na dzielnicę podobną do warszawskiej Pragi. Mając w głowach to, co miejscowi myślą o naszej narodowości przeżyliśmy nie małą nerwówkę. Dostaliśmy się jednak to niewielkiego bistro, gdzie przy kawie byliśmy w stanie przetrwać choć kilka chwil. Widząc jednak niezmiernie ciekawe wymiany towar - pieniądz dokonywane w toalecie wiedziałem, że Litwa jest jednak wypasioną wersją demo Rosji. 


Nie narażając się lokalnym Siergiejom postanowiliśmy przemieścić się w kierunku centrum. Mijając po drodze kilka czarnych BeeMek, w których głośno nawalała stopa litewskich tłustych bitów, dotarliśmy na stare miasto, które już wtedy urzekło nas swoim niepowtarzalnym klimatem. Na próżno było szukać sklepów czy mini marketów. W pojedynczych wejściach do kamieniczek można było znaleźć tylko kilka banków i kawiarenek. Wielkiej komercji nie było widać. Nie zabawiliśmy tam jednak długo, ze względu na trwającą w pobliskim klubie imprezę (napici litwini zachowują się trochę jak Janusz po imprezie w remizie) i postanowiliśmy wrócić na dworzec kolejowy.


Sam dworzec także jest miejscem skrajnie specyficznym. Od północy do 4 nad ranem pociągi nie jeżdżą. W sumie to do dzisiaj nie wiem dlaczego. Zaciekawiła mnie też ochrona, dużo bardziej reprezentacyjna od naszego ukochanego SOKu. Ba, kroczący po korytarzach barczysty jegomość bardziej wyglądał na ex-żołnierza specnazu, niż zwykłego ochroniarza na dworcu. Pewnie dlatego jako jedyny nie zmrużyłem przez noc oka, gdyż nie mam wielkiego zaufania do facetów wyglądających jak Kliczko, pochodzących zza wschodniej granicy.


Około 8 rano postanowiliśmy przejść już pod mieszkanie Pana Zbigniewa, u którego mieliśmy się gościć. Pan Zbigniew jest najprawdopodobniej Polakiem mieszkającym w Wilnie. Co ciekawe, od świtu wypatrywał nas przez okno, a gdy pojawiliśmy się pod jego posiadłością, bardzo ciepło nas przywitał. Po chwili rozmowy dostaliśmy klucze i postanowiliśmy chociaż przez chwilkę odespać noc.


Wiadomo, sen nie trwał zbyt długo. Po kilku godzinkach trzeba było wstać, coś przyrządzić w kuchni, zjeść i lecieć w teren. Moje wygodnictwo nie pozwoliło nam żyć w pobliskim schronisku, za co dziękuje Bogu, gdyż tamte cieplutkie klopsiki były zbawieniem. Najedzeni wyruszyliśmy na północ, w celu podbicia około 500 tysięcznego miasta. Początkowo dreptając uliczkami odwiedzonymi w nocy dotarliśmy do pierwszego ze świątecznych jarmarków, rozstawionego pod ratuszem. Nie zabalowaliśmy tam jednak długo, gdyż celem naszej wyprawy był jedyny (he he) "zamek" w mieście - baszta Giedymina. Trochę to zabawne, że Litwini sami nie potrafili zbudować porządnego zamku. Od czasów polskich podobno nie było już takiej potrzeby, dlatego też ogromnej budowli z wielkim obwarowaniem darmo tam szukać. Dochodząc do wzgórza, na którym stoi osławiona wieża, zerknęliśmy szybko na plac katedralny, który odwiedziliśmy później.


Ze względu na porę dnia i mgłę widoczność była stosunkowo ograniczona, jednak wrażenia i tak pozostały. Połączenie starego miasta widocznego na południu i części bardziej nowoczesnej widzianej na północy dało nowy obraz Wilna w moich oczach. Właśnie wtedy przekonałem się do niego.


Chwilę później byliśmy na placu katedralnym, gdzie oprócz przepięknej katedry wyglądającej jak Partenon stał drugi z miejskich jarmarków świątecznych, który zrobił na wszystkich jeszcze większe wrażenie. Bez dwóch zdań było to miejsce magiczne, które na zawsze zostanie przeze mnie zapamiętane. Klimat, jaki można było wyczuć, zapach pierników i podniosła, świąteczna atmosfera. Jestem jak najbardziej za! Równie ciekawe było wnętrze katedry, które jest obowiązkowym punktem jakiegokolwiek spaceru krajoznawczego w Wilnie.


Po chwili namysłu zapadła decyzja o powrocie do mieszkania na szybką kolację. Bez wątpienia było to jedno z najlepiej smakujących spaghetti w moim życiu ;). Po szybkim szamanku wypad dnia - Rossa. Ze stoickim spokojem mogę stwierdzić, że jest to najbardziej hardkorowa dzielnica miasta. Zakład karny, brak lamp, jegomość wiozący telewizor w trzech częściach... Prawie jak w Sosnowcu. Niestety, po odwiedzeniu grobu matki i syna zmuszeni byliśmy wrócić do bazy ze względu na zbliżające się zamknięcie cmentarza.


Spać mieliśmy iść wcześnie. Film jednak sam się nie mógł obejrzeć, a lokalne piwo wypić. Ostatecznie, korzystając z dostępu na litewskiej kablówce do NBA TV HD spać położyłem się koło 3 w nocy. A co, rzadko kiedy zdarzają się takie okazje to oglądania kosza zza oceanu.
Dzień drugi to już tylko i wyłącznie jedna misja - wzgórze trzech krzyży połączone z powrotem przez Ostrą Bramę. Szybki spacer, przejście przez park Świętego Bernarda i już byliśmy na miejscu (wcześniej przechodząc przez cały rynek rzecz jasna). Co ciekawe, wzgórze to wyrasta z niczego na wschód od placu katedralnego. Aby wejść na szczyt należy pokonać całkiem pokaźną liczbę schodków, które niektórym mogą ładnie wejść w łydy.


Co ciekawe, trzy krzyże stojące na szczycie są symbolem wolności i suwerenności Litwy, jednak najczęściej spotykanym tam symbolem narysowanym bądź wyrytym w kamieniu jest... Polska Walcząca. Taki tam mały troll z zachodu. Trzeba jednak przyznać, że widok na miasto może zrobić wrażenie. Niestety, również wtedy przeszkadzała nam delikatna mgła.


Po krótkiej chwili musieliśmy już kierować się w dół, aby na szybko opędzlować lokalny obiadek. Nie mogło się przecież obejść bez lokalnego żarcia. Przystanek na cepeliny był więc obowiązkiem. Co ciekawe, mimo iż jestem głodomorem, po dwóch byłem pełen.


Na sam koniec odwiedziliśmy Ostrą Bramę, najbardziej polskie miejsce w mieście. Wchodząc do niewielkiej kapliczki dało się poczuć powiew kresowego klimatu I i II RP. Miejsce to robi ogromne wrażenie zarówno na wierzących, jak i tych, którzy nie są zbyt przychylni wierze. Tego jednak trzeba po prostu spróbować.


Po chwili refleksji powróciliśmy do bazy, aby oddać klucze i pożegnać się z tym pięknym miejscem.
Jakie dodatkowe refleksje? Widać gołym okiem, iż Litwa jest wersją demo Rosji. Mimo wszystko, choć bliżej mi do kultury zachodniej, miasto samo w sobie ma coś takiego, co przyciąga Polaków. Jednocześnie używanie języka polskiego nie jest przyjmowane zbyt przyjaźnie. W restauracjach, mimo polskiego menu, obsługa po polsku nie powie ani słowa. Podobnie sytuacja wygląda ze zwykłymi obywatelami. Na koniec chciałbym polecić Pana Zbyszka, u którego trochę zabawiliśmy. Najłatwiej można się z nim skontaktować przez jego stronę zbyszek.spanie.pl. Lepiej nie znajdziecie :).

sobota, 17 stycznia 2015

Zazdrość

Jakieś 40 godzin temu wróciłem z kolejnego tripa. Wszystko spoko, zbiłem kilka pion, zamieniłem kilka zdań z tymi, którzy zostali w domach. Z bomby też usłyszałem kilka ciekawych zdań o tym, co pod moją nieobecność się mówiło. O ile wszystkim znane obrabianie dupy nie jest wcale niczym nienormalnym, o tyle gadanie na zasadzie "Znowu gdzieś był, co za fajfus" jest czymś skrajnie idiotycznym.


Poziom cebulowej zazdrości ludzi, młodych, absolutnie rozwala mi system. Do tej pory z podejściem "jeśli ja nie mogę, to on też nie" spotykałem się tylko wśród ludzi nieco starszych, którzy pamiętają jeszcze skrajny komunizm panujący na terenie naszego kraju. Jak się jednak okazuje, również u roczników '90 można spotkać bardzo wiele osób, które w podobny sposób patrzą na świat. Pytanie tylko, skąd takie podejście do życia?

Wydaje mi się, że wszystko to spowodowane jest kilkoma aspektami. Po pierwsze, każdy z osobna (z napinaczy) jest częścią wyścigu szczurów za hajsem, pracą itd. Po drugie, każdy, kto nasiąknął cebulową kulturą musi być najważniejszy, najwyżej ustawiony, mieć najwięcej hajsu i doświadczenia. Ogólnie rzecz biorąc, każdy musi być nadczłowiekiem rządzącym innymi. Dlaczego? Bo tak. Jest to najwyższy poziom gówna jaki tylko może istnieć. Nie powoduje to bowiem rozwoju, a tylko utrudnia życie tym, którzy chcą coś zrobić. Skoro Tobie nie wychodzi, to aby znów poczuć się lepszym należy tego "lepszego" zdusić i zniszczyć. Debilizm.

Teraz czekam tylko na ukryte komentarze typu: "Pewnie bananowy dzieciak", "I tak nic nie osiągnie", "Do roboty by się wziął", "W dupie się poprzewracało" i tak dalej. No cóż, niektórzy chyba mają kompleksy większe od rozmiaru buta Shaq'a O'Neila. Ale co poradzisz...

sobota, 10 stycznia 2015

To jeszcze rap, czy coś innego?

Od wielu lat mam przyjemność słuchać rapu. Nie zwracam uwagi czy jest to wersja polska, niemiecka, amerykańska, francuska czy etiopska. Zwyczajnie słucham tego typu muzyki. Często zdarzało się, że mi leżeli artyści, którzy innym nie pasowali i odwrotnie. Tym razem jednak zgodnie z kilkoma ziomkami stwierdzam, że obecny fanbase pewnego jegomościa ma uszy w dupie. No bo jak można słuchać "rapsa" podpisującego się ksywą Pro8l3m? 

Od początku mówiono mi, że liczy się technika, styl, własna, wyjątkowa umiejętność, rytmiczność (trafienie w beat) itp. Mówiono też, że ewentualne niedociągnięcia w pewnej kwestii można zniwelować innym skillem, wypracowanym do perfekcji. Tak jest między innymi u Kę, który mimo wypadania z beatu potrafi w kosmiczny sposób zaczarować nawijką. 
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja z Pro8l3mem. Ten gość nie dość, że nie ma zupełnie flow, to jeszcze nie potrafi porządnie skleić dobrze brzmiących i sensownych wersów. Jego niezwykły talent jest wart mniej więcej tyle samo co ten Bonusa BGC, czy Pikeja. Zupełnie nie rozumiem hype'u jakim został ostatnio obdarzony. Żenua.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

It's time for changes

Nie, nie skończyłem działalności jak wielu mówiło. Ba, mam się dobrze. Coś jednak niedługo się stanie. Dość mam już próbowania na siłę robienia z siebie sportowego eksperta, kiedy pisanie o wydarzeniach, które każdy widział na własne oczy nie jest tym, co lubię najbardziej. W końcu jest to moja strona. Nikt nie stoi nade mną z batem narzucając to, co mam nakreślić. Kroję więc klasyczny lifestyle, bez zbędnych dopowiedzeń. Taka moja wola. Żeby rozluźnić klimat, wrzucam Quintanę, kibica i dzika.


Tak swoją drogą naszła mnie myśl o tym, jak wiele gimbusów mylnie uważa swoje stronki za "lajfstajlowe". Lifestyle to lifestyle, a nie pierdzielenie o tym, co się jadło na obiad czy wzięło ze sobą do szkoły, ludzie. Opierdzielenie kanapki z szyneczką czy spakowanie ołówka i długopisu do plecaka jest tak samo naturalne jak szybkie siku po 2 piwkach. Styl życia to coś więcej. Styl życia to coś wyjątkowego, własna filozofia (btw. sama filozofia przez greków była uznawana jako osobiste podejście do życia), a nie pierdzielenie o tym, co robi każdy z osobna. Nigdy nie zrozumiem zachwytu blogosfery nad 15 latkami piszącymi o tym jakie cudne zeszyty kupiło sobie na biologię. Co ciekawe, są one później nominowane do LBA w kategorii... nie muszę chyba kończyć. Ludzie są nieźle kopnięci, poważnie.