Przyszedł czas na studia. Każdego to czeka, a przynajmniej większość. Naturalnie, zgodnie z zasadami, jak na studia, to do dużego miasta. Poznań, Wrocław, Warszawa, Kraków etc. Wszyscy zadowoleni są tym, że będą mogli żyć w świecie z perspektywami na ciepłe posadki, wyjazdy zagraniczne (delegacje), grube biby co weekend bla, bla, bla. No dobra, jeśli chcecie najbliższe 60 lat spędzić w ten sposób, to spoko. Mi to jednak niezbyt leży.
Ja jakoś tak mam, że wolę żyć po swojemu. Nie kręci mnie chlanie co piątek i leczenie kaca przez cały weekend. Nie kręci mnie też życie w środku miasta, skąd nie da się ruszyć nigdzie indziej, jak do galerii handlowej. Duże miasto to klatka, z której jedynym wyjściem jest wyjazd autem, bądź wylot samolotem. Przyjemności z życia codziennego nie ma praktycznie wcale. Rowerem nigdzie nie wyjedziesz, przejść możesz się jedynie po zasyfionych ulicach, nic więcej.
Zdecydowanie bardziej pasuje mi opcja zamieszkania w miasteczku, które zapewniłoby mi możliwość wolnego życia, ale i pozwoliłyby na wykonywanie wyuczonego zawodu. Od urodzenia żyję w mieście liczącym około 70 kafli głów, jednak i mniejsze opcje mi jak najbardziej odpowiadają. Ba, mogłaby to nawet być wieś, ale z atrakcjami. Nie bez powodu od małego marzę o domku w Bourg d'Osains. Nie lubię być niewolnikiem własnych czterech ścian. Dom to miejsce w którym mam się czuć dobrze i przebywać wtedy, kiedy chcę. To mój cel.