poniedziałek, 30 września 2013

Kiedy jesteś świadkiem wielkich wydarzeń - podsumowanie polskiego, kolarskiego roku 2013

Oj działo się, działo. Aż miło się patrzyło. Szkoda, że to już pomału koniec. Poza Lombardią nie zostało nic. Nie mam nic przeciwko, aby tam ktoś wystrzelił, jednak nasi najwięksi raczej zaczynają już odpoczynek. W takim razie przyszedł czas na podsumowanie tegorocznych skalpów, a jest ich wiele. Nie było wyścigu, w którym nie zaskoczyłby któryś z biało - czerwonych. To tylko pokazuje, jak rozwija się nasze kolarstwo. Jakby tego było mało, znaczna większość polskich gwiazd to zawodnicy młodzi, którzy mają bardzo duże możliwości rozwoju.

Kto zrobił na mnie największe wrażenie? Ameryki z pewnością nie odkryje. Absolutnym królem jest dla mnie Michał Kwiatkowski. Flowerman, jak zwykli go nazywać mistrzowie mikrofonów z Eurosportu, od początku, do końca sezonu trzymał bardzo wysoki poziom jazdy. Rozpoczęło się już podczas Tour de San Luis. Koszulka lidera i dobra jazda w górach pokazywała wielki progres zawodnika z Działynia. Następnym przystanikiem była Volta a Algarve, gdzie przegrał wyścig z Tonym Martinem podczas czasówki. Żaden wstyd, wręcz geniusz, gdyż w pokonanym polu zostawił takich kozaków jak Uran czy Henao. Był to jednak początek wielkiego sezonu Kwiatka. Następny przystanek to znacznie bardziej cenione Tirreno - Adriatico. Nikt nie spodziewał się, że Michał mógł poczynić aż taki progres. Wjechanie wysokich gór przed takimi kozakami jak Contador... To już coś znaczyło. Po etapie na Prato di Tivo Maglia Blanca, a później heroiczna walka z El Pistolero o top 3 wyścigu... Coś niezwykłego. Co więcej, był to dopiero przedsmak wielkiej, polskiej wiosny. Nadeszły klasyki. Flandria. 100 km do mety. Atakuje... Kwiato. Później piękna walka, próba utrzymania koła Cancellary... gdyby nie atakował wcześniej, kto wie. Co więcej, 2 tygodnie później nadszedł czas na Ardeny. Najpierw 4 miejsce w Amstel Gold Race, później 5 na La Fleche Wallone... Mamy w końcu klasykowca pełną gębą. Tak przynajmniej się wydawało. Skoro potrafi tak dobrze wjeżdżać Cauberg czy Muur de Huy. Staruszka nie poszła już tak dobrze, jednak nikt o tym nie pamięta. 
Następny punkt programu, nie licząc Mistrzostwa Polski ze startu wspólnego, to genialne Tour de France. 10 dni w koszulce najlepszego młodzieżowca, którą przegrał z Nairo Quintaną. 2 razy 3 miejsce na etapie i ostatecznie 11 miejsce w klasyfikacji generalnej. Z top 10 wypadł na przedostatnim etapie. To już nie klasykowiec. To grand tourowiec, ten, który może przebić Zenona Jaskółę. Zrobił furorę nie tylko w Polsce, ale i całej Europie. Po genialnej wiośnie i takim Tourze, już wszyscy zaczęli się z nim liczyć. W końcu przyszedł czas na zasłużony odpoczynek, aż do GP Plouay, które już wcześniej przedstawiałem. Forma wracała, wszyscy czekali na Mistrzostwa Świata. Po drodze nieudany wypad do Kanady i 5 miejsce w GP Wallonie. Szkoda, że MŚ nie wyszły. Nie można jednak mieć żalu. Kwiato dał nam tyle chwil radości w tym sezonie, że możemy w spokoju patrzeć w przyszłość i oczekiwać roku 2014. Chapeau bas. 



Mimo wszystko, nie samym Kwiatkiem polskie kolarstwo stoi. Drugim z wielkich tego sezonu jest z pewnością Rafał Majka. Może nie był aż tak wystrzałowy jak młodszy kolega z reprezentacji, jednak pojechał kilka wyścigów fantastycznie. W szczególności jeden. W maju. Mowa rzecz jasna o Giro d'Italia i jego 7 miejscu w klasyfikacji generalnej. Pokazał wówczas, że jazda w górach nie jest mu obca. Nie bał się, walczył. Był tam, gdzie był potrzebny. Do tego 4 miejsce na legendarnym Galibier, przy padającym śniegu. Coś pięknego. Drugi sukces, to rzecz jasna 4 miejsce w Tour de Pologne. Co prawda, nie wygrał przez własne błędy taktyczne, jednak nasz narodowy tour był tylko rozgrzewką przed Vuelta Espana, gdzie Krakus wystartował po raz kolejny. w Hiszpanii wszystko szło dobrze, aż do etapu do Andory, gdzie przemarznięty Rafał stracił ponad 20 minut i pozycję w top 10 klasyfikacji generalnej. Na tym prawdopodobnie zakończył się, bądź co bądź, bardzo dobry sezon Majki. Nie wliczam już nieudanych mistrzostw świata.



Trzecia z gwiazd? Przemek Niemiec. Dlaczego? Świetna wiosna. Później o sobie dało znać zmęczenie. Mimo to, marzec i maj w wykonaniu doświadczonego zawodnika były naprawdę dobre. Co zrobiło największe wrażenie? 6 miejsce podczas Giro d'Italia. Co jak co, jest to znakomity wynik. Mało tego, Przemek w kilku sytuacjach pomagał Scarponiemu, co też przysporzyło mu około 1,5 minuty straty więcej. 
Co mam na myśli mówiąc marzec? Przede wszystkim 9 miejsce w Tirreno - Adriatico, gdzie został przyćmiony przez Kwiata, ale i 7 pozycja w Volta Catalunya. Są to bardzo dobre wyniki, które również przyczyniły się do wysokiej pozycji Polaków w rankingu UCI i możliwości wystawienia 9 kolarzy podczas mistrzostw świata. Szkoda tylko, że tak późno świat kolarski przekonał się do jego umiejętności prowadzenia drużyny...



Co jeszcze można zaobserwować? Pomału zamyka się rozdział z nazwiskiem Sylwestra Szmyda. Ten, który przez lata ciągnął to sam, teraz zaczyna schodzić ze sceny. Zasłużony, wielki, zapamiętany. Swoje robią Michał Gołaś, Maciek Paterski i Maciek Bodnar. Są tam gdzie trzeba, gdzie są potrzebni. Zawsze. To się ceni. Bartek Huzarski to klasa sama w sobie. Podium etapu Vuelty, kilka dobrych startów i przede wszystkim ucieczka we Florencji. Tomek Marczyński pokazał w ubiegłym roku, że potrafi. Szczególnie 13 miejscem w ostatnim z Grand Tourów. Pojawiają się także młodsi. Paweł Poljański, Łukasz Wiśniowski, Przemek Kasperkiewicz i Grzesiu Haba. Jest co szlifować, jest na kogo liczyć. Oby tylko szło to tak jak teraz, w tym kierunku. Kończę zbudowany i pełen nadziei. Dzięki chłopaki za 2013.

niedziela, 29 września 2013

Och, Florencjo, cóż nam zostawiasz

Ta ostatnia niedziela... Niby tylko tydzień, ale człowiek jakoś się przywiązuje. Wszystko było idealnie. Pogoda, przygotowania, forma, aż do dziś. Ulewy, hipotermia wielu zawodników. Mimo wszystko, start wspólny był jednym z najlepszych mistrzowskich wyścigów od dawna. Działo się naprawdę bardzo dużo. Zupełnie nie przypomina to kunktatorskiej jazdy podczas Flaszki czy Amstela. Czysta walka, cały czas. Jakby tego było mało, zwycięzca jest również wielkim zaskoczeniem, w odróżnieniu do poprzednich konkurencji. Wszystko wskazuje na to, że mistrzostwa świata 2013, obok tych ubiegłorocznych, były najlepszymi od ponad 10 lat. 

Zaczęło się tydzień temu, gdy na toskańskich szosach rządziły jeszcze drużyny zawodowe. Wszyscy szykowali się na pojedynek Omega Pharma vs Orica i rzecz jasna nie zawiedli się. To co zostało odebrane w Nicei [pamiętne 0,7 s. na rzecz Australijczyków], z nawiązką zostało odbite tutaj. 0,88. Tylko tyle. Dwumecz wygrany, a kibice w szpitalach odchodzą na zawał. Wspaniała jazda Martina, Kwiatkowskiego i reszty belgijskiej ekipy została w końcu wynagrodzona. Ta późniejsza radość włodarzy Omegi... bezcenne. Szkoda, że na tym zakończył się dobry występ Michała we Florencji, bo na pewno liczyliśmy na więcej. Bardzo dobry wynik, jak na moje oczekiwania, osiągnęło CCC Polsat. 21 miejsce, dobry czas, solidna współpraca. Oby tak dalej.



Następne emocje mieliśmy w środę. Individual Time Trial, czyli w wolnym tłumaczeniu czasówka. Faworytów kilku, ale przede wszystkim na ustach pojawiają się Tony Martin, Fabian Cancellara i Bradley Wiggins. Ostatecznie jeden z nich pozamiatał rywalami. Który? Oczywiście niemiecki Panzerwagen, Tony I Wielki. Tylko on był w stanie w 2011 zdetronizować szwajcarskiego Spartakusa i nie dać mu już powrócić na szczyt. Porażkę poniósł natomiast Sir Bradley. O ile można tak nazwać 2 pozycję. Tyle przygotowań, tyle pompowania balonika. Szczerze? Cieszę się, że tak się stało. W końcu Ci, którzy nie znają się na kolarstwie dostrzegają, że Wiggo jest tylko trochę lepszym średniakiem, który miał rok temu sporego farta, a głowę nosi wyżej niż Królowa Elżbieta. Nasi wypadli średnio. Bodi 26, Flowerman 24. Bez szału i fajerwerek.



Na koniec to co tygrysy lubią najbardziej. Tym razem w scenerii bardziej przypominającej Flandrię w lutym. Deszcz, przemarznięci kolarze, latarnie włączone dla lepszej widoczności. W skrócie, armagedon. Nie pozwoliło to jednak zniszczyć wszystkim niedzielnego popołudnia i dodało sporego smaczku rywalizacji. Od początku ucieczka na czele, a w niej Bartek Huzarski. Z tyłu spokój... aż do 1 rundy kiedy to Włosi rozpoczęli swój taniec. Trzeba rwać, robić rzeźnię. Rzeźnią też się skończyło. Wykosili takich zawodników jak Froome, Van Garderen, Kwiatkowski, Horner i wielu innych. Nie to jednak było wydarzeniem dnia. Po uspokojeniu, do głosu doszła reszta. Na 30 km do mety doścignięty został Huzar, a na czele pozostał już peleton, o ile takowym można było nazwać tą grupę. Co działo się później? Rozpoczęły się ataki. Ostatnia pętla była prawdziwą wojną. Nibali, Rodriguez, Scarponi, Valverde... to tylko część tych, którzy chcieli odskoczyć. Ostatecznie odjechał Purito z Kanibalem, a za nimi zostali Uran, który zaliczył później potężnego dzwona z poboczem, Costa, Valverde. Gdyby tego było mało, Nibali leżał pętle wcześniej, a Purito zgubił go... na zjazdach. Wydawało się, że mały hiszpan ma już tęczę w kieszeni. Nic bardziej mylnego. Na niecały kilometr do mety doszedł go... Rui Alberto Costa. Tak, Portugalczyk, który tak świetnie jechał podczas Tour de France. Zafiniszował lepiej i wygrał. Po prostu. Pokonał liderów. Taki tam pstryczek w nos ze strony pomocnika. Do tego jego nieopisana radość i jednocześnie przewlekły smutek Rodrigueza. Działo się, oj działo. Piękny wyścig. Szkoda, że bez Kwiatka w czołówce. Oprócz tego żałuję, że nie było Andego Schlecka i innych wielkich typu Contador czy Quintana u szczytu ich formy. Brakuje mi w szczególności gwiazd z 2011 roku. Cóż, nie o tym jednak piszę. Zwycięzca jest naprawdę niespodziewany. Może jednak i lepiej. Niech w końcu wybuchnie talent Rui Alberto. Dodatkowo, trasa pokazała, że nie jest tak łatwa, na jaką ją malowano. Do głosu doszli przede wszystkim górale, co dodatkowo buduje niedosyt spowodowany formą wielu z nich. Nie zmienia to faktu, że wyścig był niezwykły i niepowtarzalny. Jeszcze raz, brawo Rui.



80 mistrzostwa w kolarstwie szosowym dobiegły końca. Przyniosły niespodziankę, ale też pobudziły nowe nadzieje. Jest coraz lepiej. Nasi się pokazują, a poziom jeszcze bardziej się wyrównuje. Pozostaje tylko czekać na Lombardię i sezon 2014. Oby progres ciągnący się od 2012 roku wciąż trzymał się Polski i prowadził naszych do jeszcze lepszych wyników. Costa? W Lampre udowodni, że tęczowa koszulka nie jest przypadkiem. Będzie groźny od kwietnia, do września. 

czwartek, 26 września 2013

Medialna manipulacja

Ach, jaki ten świat piękny latoś był. Nikt nie narzekał, nie myślał o modzie, cieszył się drugim człowiekiem. To było życie. Takimi słowami kwituje wszystkie sportowo - komercyjne wydarzenia w sporcie jedna ze starszych osób w mojej rodzinie. Cóż, najlepiej pamięta lata, w których sport dopiero raczkował, zaczynał wchodzić w sferę zawodową. Jest jednak w tych słowach źdźbło prawdy. Tak jak już wspomniałem tutaj, sportowym światkiem rządzi pieniądz. Nie ważne skąd, nie ważne gdzie. Po prostu. Wszystko stało się jednym wielkim marketingiem. Wyniki i radość są już gdzieś dalej. Cierpi na tym nie tylko sport, ale i kibic. Powód? Tam gdzie szastają zielonymi, tam są wszystkie środki masowego przekazu. 




Od czego więc zależy "poziom" sportu w czasach, w których przyszło nam żyć? Od tego, jak dobrze jest rozreklamowany. Nie ważne jak bardzo jest bogaty w tradycje, liczy się to, co organizator ma w kieszeni. Zauważyć to można poprzez rozpowszechnianie sportu przez media i później ewentualne dotacje ze strony ministerstwa. Sprawa jest prosta. Im więcej jest już włożone, tym więcej można wyciągnąć. Koło się zamyka. Rutynowe powtarzanie tych samych czynności wchodzi w krew. Kokosy w piłce nożnej, drogie transmisje, wielkie kontrakty. Mówi się, że to przez dostępność i zrozumiałość. Jak dla mnie, ten argument nie przechodzi. Są sporty z równie bogatą tradycją, równie przejrzyste. Po prostu ktoś kiedyś nie włożył paru milionów. Nie chodzi tu już o sporty stricte olimpijskie. Abstrahując, lekkoatletyka również opłacana jest dużo słabiej i nie jest aż tak popularna, a uznana jest za królową sportu. Spójrzmy choćby na sporty, które również można uprawiać wszędzie. kolarstwo, siatkówka, wspomniana już LA i wiele innych. Dlaczego jednak nie są one na równie traktowane z tym największym? Mimo równie dużych zasobów ludzkich, możliwościach biznesowych etc. wszystko to spychane jest na drugi plan. Bo tak mówią Ci, którzy rządzą. Koniec. Nie ma odwrotu. Media słuchają, bo dostają więcej. Dodatkowo popularyzują. Karmią tym ludzi. Człowiek przyswaja, zapomina o reszcie. Tak to wszystko działa. Morał? Bardzo prosty. Nie daj się omamić. Rób to co chcesz, nie to, o co Cię proszą i co Ci wpajają. Masz możliwość zostania mistrzem w szybowaniu, skoku w dal, jeździectwie, golfie, a nawet curlingu. Po prostu poczuj to, co Cię kręci. Wtedy dowiesz się, co to szczęście. Nie daj się zmanipulować. 

poniedziałek, 23 września 2013

Kiedy odchodzi legenda

Czasem przychodzi taki dzień, kiedy radość z dnia poprzedniego jest kompletnie przykrywana przez smutek dnia dzisiejszego. Właśnie tak jest dzisiaj. We wszystkich pobudzony jest apetyt po wczorajszym mistrzostwie Michała Kwiatkowskiego w drużynowej jeździe na czas, a jednocześnie każdy z nas pogrąża się w pewnej zadumie. Zadumie, która ma swój powód. Odszedł bowiem jeden z wielkich, Stanisław Szozda. 




Odszedł kolarz, którego zna cała Polska. Nie ważne czy masz 80 lat, czy 15, nazwisko musisz znać. Wieloletni mistrz, gwiazda, ktoś, kto dawał podupadłej Polsce coś, czego potrzebowała. Idol wielu naszych ojców i dziadków, bożyszcze matek i babć. Jego osiągnięcia można wymieniać długo. Od dwóch złotych medali z Mistrzostw Świata w drużynówce w Barcelonie i Mettet, przez srebra Igrzysk Olimpijskich w tej samej konkurencji w Monachium i Montrealu, srebro MŚ w Barcelonie ze startu wspólnego [pamiętny finisz na Montjuic], do dwóch brązów MŚ w drużynówce w Mendrisio i San Cristobal. Do tego wygrany Wyścig Pokoju w 1974 roku i Tour de Pologne w 1971. Lista naprawdę wielka. Cóż więc dodać...




Oprócz wielkiej sportowej osobistości był też wielkim człowiekiem. Zawsze uśmiechnięty, uprzejmy, kochający, cieszący się życiem. Po prostu człowiek. Zwykły, ludzki. Dla siebie nie był gwiazdą, po prostu kochał rower. Z resztą, najlepiej jego charakter określają jego własne słowa. "Ile razy nie obejrzę się w tył, czyli to wszystko co zrobiłem w życiu, nawet do chwili obecnej, bo radzę sobie, uważam, bardzo dobrze, to nie tylko jeśli chodzi o mnie, ale i o moją najbliższą rodzinę. To się uśmiecham. Uśmiecham się niewyobrażalnie... Aż mnie zatkało. Że można coś zrobić w życiu i się do tego uśmiechać. Inaczej, można się cieszyć, że się życie nie zmarnowało". Dziękujemy za wszystko. Czas wygrywać wyścigi mając za przeciwników Bartalego, Coppiego, Anquetila, Gaula czy Fignona. Może kiedyś spotkamy się na trasach, gdzie ból i wysiłek są tylko i wyłącznie czystą przyjemnością.

Dezercja z pola bitwy

Niedziela, 22 września 2013 roku. Wszyscy kibice speedwaya w Polsce wygodnie zasiedli przed telewizorami, a 17 tysięcy z nich przybyło na W69 w Zielonej Górze. Wszyscy, naprawdę wszyscy gotowi byli zobaczyć kawał dobrego ścigania, mimo osłabionej ekipy Unibaxu Toruń. Mimo całej otoczki zbudowanej wokół pojedynku, nie zobaczyliśmy rywalizacji na torze. Dlaczego? Decyzją klubu, zawodnicy Unibaxu opuścili stadion i nie przystąpili do pojedynku. Do pojedynku o krajowy czempionat. Taka szopka tylko w Polsce. Szkoda gadać. Hańba, wstyd, kompromitacja, brak jaj... Nie wiem jak to można inaczej określić. Srodze się zawiodłem. Serio.




Widok uciekających zawodników Aniołów na długo zostanie w mojej pamięci. Kto jest winien całemu zamieszaniu? Zarządzający klubem z grodu Kopernika, Sławomir Kryjom, etc. Jak nazwać całą sytuację? Zwykła dezercja z pola bitwy. Coś gorszego niż porażka 75:15. Nigdy nie zrozumiem jak można było dokonać czegoś takiego. Mamy jednak pewną nauczkę. Od teraz wiemy, że każdy kto ma trochę więcej pieniędzy może zrobić wszystko, dosłownie. Poza tym, zaistniała sytuacja jest swoistym zakończeniem całej sagi Unibax - sezon 2013, czyli jak zabijać żużel. Od początku prowadzone były różne kombinacje. Już przed sezonem, dziwne podejście działaczy nakłoniło do zakończenia kariery ulubieńca kibiców, Ryana Sullivana. Do tego, na Motoarenie zawitał... Tomasz Gollob. Człowiek, który w Toruniu jest pewnego rodzaju persona non grata. Z czasem, niedobra karma wracała. Kontuzja Chrisa Holdera jest tego najlepszym przykładem. Po meczach czystych, nadeszło apogeum, czyli play-offy. Najpierw kasacja Emila Sayfutdinova przez Adriana Miedzińskiego, a później, w rewanżu, kupienie sędziego Marka Wojaczka. Cóż, po trupach do celu. Jakby tego było mało, podobnie miało być w finale, przeciwko Falubazowi. Nie udało się. Najpierw próba połamania Patryka Dudka przez Miedziaka nie powiodła się [co odbił sobie poprzez wykluczenie w jednym z biegów Krzysztofa Jabłońskiego]. W rewanżu miała nastąpić obrona korzystnego wyniku. Nie wierzę, że bez udziału sędziego. Karma jednak po raz kolejny dała o sobie znać. Bardzo niebezpieczny upadek Tomasza Golloba w Sztokholmie wykluczył go z udziału w rewanżu. Ostatecznie Torunianie zmuszeni byli do jazdy w 5. Prawdziwi mężczyźni w takiej sytuacji spięli by tyłki i ruszyli do boju, jak spartanie w Termopilach. Unibax jednak to nie faceci i nie chodzi mi tu o zawodników. Nastąpiło swoiste zmuszenie ich do dezercji z pola bitwy, o czym wspomniałem wcześniej, i oddanie walkowera. Cóz, kary muszą się posypać. Jedynymi wygranymi w tej sytuacji są Zielonogórzanie. Mają po raz kolejny mistrzostwo Polski. Gratulacje.





Pytanie pozostaje jedno. Jakie będą kary? Osobiście jestem za odebraniem medali i degradacją. Czy jednak tak się stanie? Oby. Trzeba jednak pamiętać, że prezesem Enea Ekstraligi jest niejaki Wojciech Stępniewski. Miejmy nadzieję, że chociaż on okaże choć trochę jaj i zrobi to, co jest słuszne. Dziękujemy za popsucie tak oczekiwanego niedzielnego popołudnia. Może spotkamy się za rok, ale przy Bydgoskiej. Podczas meczu o drużynowe mistrzostwo II ligi. W składzie z samymi wychowankami. Apatorze, wróć...

Zmiana

Przyzwyczailiście się do starej nazwy? No to muszę was zmartwić. Nie podobała mi się, więc przyszedł czas na małą zmianę. Od dzisiaj jestem dostępny pod adresem grusports.blogspot.com. Mam nadzieję, że szybko się przestawicie. Pozdro 600 :]



czwartek, 19 września 2013

Kolarska Polska cz. 1 - Północna Wielkopolska

Jest i on. Nadeszła w końcu chwila na rozpoczęcie cyklu dotyczącego Polski i jej kolarskich walorów. Mowa rzecz jasna o górach, pagórkach, brukach, ale i krajobrazach wraz z całą przyrodniczą otoczką. Dzięki temu gdzie byś się nie wybrał, będziesz wiedział jakie kolarskie skalpy możesz zdobyć. Wtedy na pewno wyprawa będzie o wiele ciekawsza i przyjemniejsza. Na pierwszy ogień idzie teren, który znam najlepiej, czyli północna Wielkopolska. Kraina Noteci, lasów i jeleni. Enjoy.

Naturalne pogranicze Pomorza i Wielkopolski charakteryzuje się przede wszystkim nadnoteckimi wzgórzami. Wiele krótkich hopek, sztywnych sztajf, w tym niektóre także po bruku. Jest to idealny teren do treningu a'la Flandria/Limburgia. Podjazdy pod Nietuszkowo czy Zawadę to klasyczne przykłady krótkich, ale treściwych podjazdów, a to w połączeniu z nieco lżejszymi drogami jak Kalina czy Kotuń tworzy idealną mieszankę do treningu szybkiego połykania tego typu trudności. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że trening na tych wzgórzach dodaje sporo nogi w górzystym terenie. Najbardziej stroma górka to brukowane Wolsko, bez dojazdu dla szosówek, nad czym ubolewam. Miejscami nachylenie osiąga 18 %, co da się bardzo mocno odczuć. Najdłuższy podjazd to z kolei Ujście w kierunku Czarnkowa. Cała trudność liczy około 1,1 km, ale średnie nachylenie oscyluje w okolicach 5-6%.





Drugą z trudności są przede wszystkim lokalne bruki. Niestety, nie są one w najlepszym stanie, dlatego też wjazd na nie grozi nie tylko pogięciem kół, ale i połamaniem obojczyków, czy żeberek. Trzeba jednak zauważyć, że przy małych nakładach finansowych można by było je odpowiednio odrestaurować, co dałoby nowe możliwości dla lokalnych ogórków. Przede wszystkim, najtrudniejsze odcinki brukowe są usytuowane na podjazdach, jak wyżej wspomniane Wolsko i druga wersja Nietuszkowa. Oprócz tego bardzo ciężki odcinek bruku można spotkać w okolicach Milcza, jadąc skrótem w kierunku Kamionki. Co prawda każdy z tych odcinków jest stosunkowo krótki, ale jednocześnie wymagający. Wyjątkiem od reguły jest odcinek w centrum miasta, który utrzymany jest nadzwyczaj dobrze i równie łatwo można się przez niego przebić. 

Ostatnią z trudności okolicy są hulające wiatry. Nie ma dnia, kiedy w terenie nie dostałoby się solidnym boczniakiem. Dzięki temu, trenując w grupie można bardzo dobrze nauczyć się jazdy na rantach, a jeżdżąc samotnie można wyćwiczyć jazdę na czas. Właśnie dzięki tak silnym ruchom powietrza można szybko załapać jak wykorzystywać pracę innych. Idealne miejsce dla sprinterów i klasykowców. Ot co.




Cóż więcej mógłbym dodać. Minusem są średniej jakości drogi, jednakże patrząc na resztę kraju, nie jest z nimi aż tak najgorzej. Każdy znajdzie coś dla siebie. Hopa za hopą, wiatry, flaty z króciutkimi sztajfami. Po prostu trzeba tego posmakować.

środa, 18 września 2013

Magicy z dziupli, czyli przegląd polskiego komentarza sportowego. cz 2 - negatywy

Mieliśmy już opis tych, bez których relacje nie są takie same. Teraz czas na tych, którzy robią z nich kompletną sieczkę. Niestety, są tacy. Na szczęście przykładów nie jest zbyt wiele. Postaram się więc opisać tą część maksymalnie krótko, żeby nie być zbyt nieprzyjemnym.

Przede wszystkim nigdy nie przetrawię duetów prowadzących relacje kolarskie w Polsacie. Panowie, kurde, co to ma być? Tragiczna merytoryka, zupełne zagubienie. Zaśnięcie to coś, co jest swoistym zbawieniem podczas słuchania tejże amatorszczyzny. Serio, ja nie wyrabiam. Dobrze, że Szwajcaria i Mistrzostwa Świata są pokazywane choćby na RaiSport. Póki co, na Polsacie wszystko do poprawki. Absolutnie wszystko. Dodatkowo, szkoda, że stacja będąca sponsorem największej polskiej grupy zupełnie się nie zna na tym, na co idą ich pieniądze. 


Teraz przyszedł czas na pojedynczego redaktora. Tego, którego chyba nikt już nie lubi. Mowa o Sebastianie Szczęsnym. Skończ waść, wstydu oszczędź. Czego bym nie obejrzał z udziałem wyżej wymienionego, od razu zmieniam kanał. Powód jest prosty. Pan Sebastian ma wiedzę o sporcie, jak ja o fizyce. Czyli żadną. Wszystko czego się dotyka, to coś, o czym nie ma pojęcia. Komentarz na poziomie wieczorynki, tak jakby uczył podstawówkę podstaw danej dyscypliny. Dla mnie tragedia...




Podobnie jak z jednym z głównych karabinów TVP jest z kilkoma innymi zawodnikami z publicznej TV. Panowie Kurzajewski, Heller i reszta tych, którzy zaczęli odchodzić od sportu po pieniądze, a wrócili zupełnie nieprzygotowani. Ciężko tego słuchać i oglądać. Szkoda, że w ogólnodostępnych kanałach poziom jest widocznie niższy od tych kablowych. Eurosport i Canal + biją na głowę TVP, co pokazuje, że nie liczą się pieniądze, ale chęć i pasja. Takie jest moje skromne zdanie.

niedziela, 15 września 2013

Vuelta a Espana 2013 - podsumowanie

Cóż to były za 3 tygodnie. Niespodzianki, heroizm, walka na całego, wielkie zwycięstwa i świetna atmosfera. Tak, to właśnie Vuelta 2013. Vuelta, podczas której urodziło się kilka nowych gwiazd światowego peletonu. Powróciło też kilka starszych nazwisk, ale za to z wielkim przytupem. Poza tym, po raz kolejny, na nic się zdało oglądanie na dwóch głównych faworytów wyścigu, czyli Alejandro Valverde i Joaquina "Purito" Rodrigueza. Wszyscy chyba zapomnieli, że obaj mieli w nogach bardzo dobrze przejechane Tour de France. Cóż, nikt jednak nie spodziewał się takich rozstrzygnięć, jakich jesteśmy świadkami. O co więc chodzi?


Mówiąc Vuelta 2013 myślisz Chris Horner. 42 lata i życiowa forma. Cóż, wyszło ciekawie. Nie zmienia to faktu, że Amerykanin konkretnie pozamiatał i pokazał jak wygrywać wielkie toury. Walka, ataki, chęć ścigania. To tylko kilka z jego hiszpańskich cech. Nie ważni byli rywale. Robił co chciał. Pięknie robił. Kwintesencją jego fantastycznej jazdy było legendarne Angliru, gdzie dał wypsztykać się Nibalemu, aby potem poprawić i pokazać, kto rządzi w tym wyścigu. Brawo dziadek, jesteś wielki.





Oprócz Hornera, wygranymi wyścigu dookoła Hiszpanii byli zawodnicy znacznie młodsi. Prawie każdy etap oscylował w największy sukces w karierze jednego z zawodników. Począwszy od Koniga, przez Stybara, Elissonde i przede wszystkim dwóch, jak na moje, największych wygranych tego wyścigu - Michaela Matthewsa i Warrena Barguila. O ile tego pierwszego obserwowałem już od dłuższego czasu, o tyle ten drugi, poza Tour de l'Avenir nie pokazywał nic specjalnego. Tymczasem teraz jego talent absolutnie wybuchł. Zrobił coś, co dla wielu wciąż jest tylko marzeniem. Wygrał 2 etapy w wielkim stylu, po profesorsku. Z tej mąki będzie chleb. Wcale nie jakiś tam słaby, a prosto z wiejskiego pieca. Serio. Obczajajcie go wszędzie, gdzie się pojawi. Wejście w wielkie kolarstwo w czysto mistrzowskim stylu.




Nieco inaczej sytuacja się miała z wyżej wymienionym Matthewsem. Od 2 lat był on okrzyknięty wielkim talentem australijskiego kolarstwa. Dotąd jednak nie miał on żadnych znaczących zwycięstw [poza etapem w Tour Down Under]. Teraz nadszedł czas, w którym jego talent zaczyna eksplodować. Nie ważne czy finisz jest zupełnie płaski, czy lekko trudniejszy, czy wcześniej było parę górek. Matthews potrafi to przetrzymać i wykonać skuteczny finisz. Jest on kolejnym z młodych geniuszy, który już niedługo może zawojować kolarski świat. 




Ostatnimi zwycięzcami Vuelty są... jej organizatorzy. Zdecydowanie. Idealnie dopracowana trasa, świetny dobór trudności do momentu wyścigu. Najlepszym pomysłem było zaplanowanie Angliru na ostatnim górskim etapie. Dzięki temu, w ostatnią sobotę mieliśmy do czynienia z naprawdę legendarnymi wydarzeniami, które na długo pozostaną w naszej pamięci. Oby tak dalej :]

Szkoda, że tegoroczna Vuelta już dobiegła końca. Z drugiej strony, jest też tego plus. Już za tydzień mistrzostwa świata we Florencji. Czekamy z niecierpliwością, mimo, że sezon 2013 pomału dobiega końca. Czuję jednak, że na koniec będziemy mieli kupę prawdziwych, kolarskich emocji. Stay turned.

piątek, 13 września 2013

Magicy z dziupli, czyli przegląd polskiego komentarza sportowego. cz 1 - pozytywy

Wyobraża ktoś sobie relację z meczu czy wyścigu bez komentarza? Nie sądzę. Niejednokrotnie oglądało się relacje tylko ze względu na panów z mikrofonami. Cóż by to były za nudy, gdyby zabrano nam te kilka głosów, które poznajemy obudzeni o 3 w nocy bez większego problemu. W dużej mierze to oni decydują o tym jak odbierzemy relacje. Sportowo może dziać się naprawdę niewiele, a oni tak ją ubarwią, że zapamiętamy ją na długo. Nie są to wcale słowa na wyrost. Mamy kilku takich, którzy o każdej porze dnia i nocy, z słabego ogórka zrobią zawody pokroju meczów reprezentacji. Kto to jednak jest?

Zacznę od duetu, który od kilku lat inspiruje mnie bardziej niż niejeden zawodnik. Mowa rzecz jasna o wielkiej parze Tomasz Jaroński - Krzysztof Wyrzykowski. Ta dwójka jest absolutnie zespołem legendarnym. Dotyczy to zarówno kolarstwa, jak i biathlonu. Ich osławione już wzajemne docinki, niezwykła umiejętność współpracy, zgranie, wewnętrzny język, a jednocześnie swoisty patos. Wszystko to tylko składniowe czegoś tak wielkiego, że przez wiele kolejnych pokoleń może nie być ich następców. Aby to zrozumieć, trzeba ich po prostu posłuchać. Są najzwyczajniej w świecie genialni. Nieważne czy popełnią jakieś błędy podczas relacji, czy pomylą zawodnika, nie zorientują się co do zmiany sytuacji na trasie. Lada moment nadrobią to przy zameczku, strzelaniu Polaka bądź Polki, czy choćby podczas groteskowej rozmowy między sobą. Chapeau bas. 





Kolejnym z wielkich jest niezwykły specjalista od sportów motorowych. Szczególnie tych ekstremalnych, na jednośladach. Oczywiście chodzi o Tomasza Lorka. Człowiek z największą wiedzą dotyczącą żużla i motocrossu w naszym kraju. Zna każdego, o każdym wie wszystko. Tak po prostu. Nie wiesz czegoś z historii speedwaya i nie możesz znaleźć o tym informacji? Napisz do Tomka Lorka. On Ci odpowie. Od ręki, około sekundy po zadaniu pytania. Nie o to jednak chodzi. Najwspanialszy jest sposób, w jaki przekazuje swoją wiedzę podczas transmisji telewizyjnych. Za każdym razem oglądając brytyjską Elite League dowiaduje się czegoś nowego, jednocześnie słysząc bardzo trafny komentarz do wydarzeń bieżących. Fachowo, skutecznie, przyjemnie. Czego chcieć więcej?




Trzecim i zarazem ostatnim z wielkich jest wielki fan i specjalista siatkówki. Z niczym innym jego głos kojarzony być nie może. Tomasz Swędrowski, bo o nim mowa, od kiedy pamiętam zajmuje się siatkówką. Ku naszej uciesze robi to naprawdę fantastycznie. Jest chyba najlepszym przykładem tego, jak z niczego można zrobić coś. Nieważne jak słabo grałyby obie drużyny, dla niego i jego słuchaczy zawsze będzie to wielkie widowisko i sportowe święto. Nikt z kibiców piłki siatkowej nie wyobraża sobie ważnego turnieju bez jego głosu w eterze. To tylko pokazuje jak bardzo jest on ceniony  lubiany, dzięki czemu może swoją pracę wykonywać jeszcze lepiej.




To tylko mała część tych, którzy porywają miliony przed telewizorami. Do tego grona można by było dodać choćby Dariusza Szpakowskiego, Włodzimierza Szaranowicza, Marka Rudzińskiego, Adama Probosza, a z zagranicznych m.in. legendarnego Davida Goldstroma. Trzeba jednak pamiętać, że legendy na zawsze pozostaną legendami, nieważne co miałoby się stać. Mimo to, nie dajmy nikomu z nich odejść. Są po prostu zbyt genialni, abyśmy mogli stracić ich głosy nadawane z dziennikarskiej dziupli. Cieszmy się nimi, korzystajmy i dajmy się ponieść ich wielkim umiejętnościom.

czwartek, 12 września 2013

Ci czarni, wszechmogący panowie z gwizdkami

Jest już czwartek. Emocje po niedzielnych meczach Enea Ekstraligi opadły. Najwyższy więc czas na małe podsumowanie ostatniego weekendu. W szczególności jednego spotkania. Włókniarz Częstochowa - Apator Toruń. Kontrowersje, jakie przyniósł ten mecz, są naprawdę niezwykłe. Po raz kolejny, bardzo wiele winy na taki, a nie inny wynik itp. spychane jest na sędziego. Czy słusznie? Po części tak, po części nie. Dlaczego? Wszystkie decyzje, arbiter Marek Wojaczek mógł oprzeć o przepisy, bądź dziurze w nich. Mowa tu rzecz jasna o wykluczeniu Rafała Szombierskiego i startu w 14 biegu Artura Czaji. Z drugiej strony, należy zauważyć, że szczególnie w tym pierwszym przypadku, idąc z duchem sportu, nie trzeba było wykluczać zawodnika gospodarzy do końca zawodów. Jeśli cały sezon tego nie robiono, to bądźmy już do końca systematyczni i jednomyślni. Cóż jednak z tego, każdy może interpretować sytuacje na własny sposób. Od razu, już w czasie pojedynku Aniołów i Lwów pojawiły się już kolejne spekulacje o ewentualnym przekupieniu działaczy przez pana Stępniewskiego. Cóż, szkoda, że w takiej atmosferze zaczyna działać cały polski żużel. Nie o tym dzisiaj jednak piszę. Chodzi tylko i wyłącznie o sędziów. W czym jest problem?




Problem leży najzwyczajniej po stronie sędziów. Nie od dziś wiadomo, że wielu z nich jest podatnych na działanie magicznych zielonych papierków. Bardzo to przykre. Z dnia na dzień przekonuje się coraz głębiej, że rzetelność i arbiter to zupełnie dwa różne światy. Ewentualnie na poziomie międzynarodowym można zobaczyć prawdziwą, dobrą pracę wyżej wymienionych. Jest jednak kilka sposobów na poprawienie sytuacji. Na pewno trzeba by było pominąć w działaniach dyrektorów i prezesów wszystkich klubów. To oni w bardzo dużej mierze wprowadzają dodatkowy zamęt i najczęściej od nich wychodzą odpowiednie propozycje wobec sędziów. Dotyczy to każdej z dyscyplin. Tak więc, pierwszą rzeczą do uszczególnienia jest regulamin. Nie może on posiadać dziur. Każda taka luka może zawsze być "odpowiednio" wykorzystana. Drugą sprawą potrzebującą wyraźnej poprawy są ewentualne kary dla arbitrów. Jeden błąd w sezonie, ok, zdarza się. Dwa też mogą być. Trzeci jednak to już stanowczo za dużo. 3 błędy w sezonie i wylatujesz. Proste. Radykalne, ale skutecznie. Prawdopodobnie. To i tak tylko moje osobiste pomysły. Rzecz jasna sprawa dotyczyłaby wyraźnych błędów względem idealnie przygotowanego regulaminu. Wszystko jasne jak słońce. 




Cóż, nie od nas jednak zależy, czy coś się w tym kierunku zmieni. Wszystko w rękach działaczy wszystkich federacji i związków różnych dyscyplin. Problem jest i to ogólnoświatowy. Jeśli już decydujesz się prowadzisz mecze, turnieje, konkursy itp. jesteś zobowiązany do robienia tego porządnie. To w końcu Twoja praca. Od Ciebie zależy jak będziesz postrzegany, jakim jesteś człowiekiem i czy pozwolisz na ustalanie różnych faktów w ciemno, robiąc w konia kibiców, opinię publiczną i całą resztę społeczeństwa. Pozostaje nam wierzyć, że znaczna część sędziów wybierze się w końcu po zdrowe rozsądki.

środa, 11 września 2013

Napompowany balonik zawsze pęka

Kilka dni temu, poprzez pewnien obowiązek wpadła mi do ręki gówno prawda. Moim oczom od razu ukazał się artukuł dotyczący występu naszych koszykarzy na mistrzostwach Europy w Słowenii. Cóż, mówiło się o tym, że mamy najsilniejszą kadrę w historii, że musi się udać, że będzie top 8 Europy. Wyszło niestety jak zawsze. Kompletny blamaż, ostatnie miejsce w grupie. Jest to najlepszy przykład tego, jak działa napompowany do granic możliwości balonik, który ciągną za sobą wszelcy znawcy i specjaliści. Niestety, prędzej, czy później musi on pęknąć. Dzieje się tak niezwykle często. Nie mówiąc już o tragicznym EuroBaskecie. 




My, Polacy, mamy tendencje do przerostu ambicji w pod każdym względem. Wyjątkowo widoczne jest to jednak w przypadku wymagań od naszych sportowców. Wystarczy powrócić do EuroBasketu. Skład wielki, ogromne oczekiwania, a wyszła jak zwykle klapa. Czym jest to spowodowane? Po części na pewno złym przygotowaniem, formą itp. Jednak z drugiej strony... Nie da się grać dwoma zawodnikami. Poza kilkoma wyróżniającymi się postaciami z Tauron Basket Ligi, siłą ekipy był jedynak z NBA Marcin Gortat i silny skrzydłowy Barcelony Maciej Lampe. Czymże jednak są oni w porównaniu do ekip Hiszpanii czy Francji? Wydaje mi się, że wymagane było zbyt dużo, co na pewno miało też pewien wpływ na grę chłopaków. 
Drugą, chyba słynniejszą sytuacją obrazującą podobne zajścia jest gra naszych piłkarzy. Od kilku lat mówi się, że mamy bardzo mocny skład, wielu wartościowych zawodników, etc. Co z tego, kiedy nie potrafimy zrobić z tego drużyny? Cała kadra uwikłana jest w problemy zewnętrzne, związane z opinią publiczną. Wymagamy od nich Bóg wie czego, najlepiej, żeby wygrali mistrzostwa w Brazylii. Może w końcu czas po prostu dać im grać nie wymagając nic, co nam przecież szkodzi? Może zaczną grać, nie będą tracić bramek z San Marino i przynosić wstydu na cały świat. Nic innego nie pozostało.



Wnioski i przekaz są bardzo proste. Jeśli chcemy nadal tak bardzo pompować balonik, trzepnijmy się w głowy i przestańmy to robić. Przegrywają? Szkoda. Wygrywają? Spoko. Bez żadnej spiny, ale z sercem. Bądźmy przy nich, ale nie wymagajmy. Zwyczajnie szkoda naszego zdrowia. Są dyscypliny, w których bez zbędnej spalary wsztko idzie tak jak trzeba. Wystarczy spojrzeć na żużel i kolarstwo. W tym pierwszym jesteśmy potęgą, w tym drugim pomału się ku temu uchylamy. Po prostu robiąc to co trzeba. Mając nadzieje, ale nie budując niepotrzebnej presji. Nie ma nic gorszego od niej. To ona najczęściej paraliżuje. Tak łatwo jednak można się jej ustrzec. Wszystko w naszych rękach. Pomyślcie nad tym, kiedy będziecie oglądać następne mecze. Kibicujcie, ale bez spiny. Nie znaczy to, że nie macie odczuwać odpowiednich emocji. Wystarczy do tego odpowiednio podejść.

poniedziałek, 9 września 2013

Co kochamy w sporcie cz. 3 - duch sportu

Trzecia, najważniejsza część tej krótkiej serii. Mowa bowiem o znanym opinii publicznej duchu sportu. Dla każdego jest on nieco inny, specyficzny, wyjątkowy. W każdym miejscu zmienia on swoją postać, swoją siłę. Nie ma na świecie kogoś subtelniejszego i bardziej uniwersalnego. Każdy z nas go kreuje, a on ciągnie nas ku lepszemu. Daje nam przyjemność, radość z tego co robimy, pasje. To właśnie on kreuje wszystko co jest związane ze sportem. Kim on jest? Nami. Po prostu. Każdy kto tworzy sport, tworzy także jego ducha. Tradycja, prestiż, wysiłek, to wszystko to tylko składniowe. Przez te wszystkie lata, duch zebrał naprawdę wiele cech. Dzięki temu, wszystko, czego aktualnie bronimy stało się równie ważne jak wiara. Oto w końcu chodziło.



Każdy z nas oddałby wszystko, podczas nudnych dni, za choć chwilę przyjemności związanej ze sportem. Bo wiemy, co on nam przyniesie. Każdy z nas wie jak radośnie działa się każdego dnia, kiedy wewnętrzy wigor pozwala na korzystanie z każdego momentu treningu. Każdy z nas cieszy się, kiedy może być częścią czegoś, co budowano przez lata. Czegoś, co jest najbardziej honorową częścią współczesnego świata. Walka fair, szacunek, wzajemna wspólnota. Czy gdziekolwiek indziej spotkamy tak głębokie więzi pomiędzy kimś, kto zaraz zacznie, bądź właśnie skończył ze sobą rywalizować? Nie chce mi się w to wierzyć. Wystarczy spojrzeć na stosunki międzyludzkie w szkołach, dużych firmach itp. Kolosalna różnica, czyż nie? Jedyne co przychodzi mi teraz na myśl, to podziękowania wysłane w stronę Pierre'a De Coubertin. To on zaczął budowę tego ducha, który teraz wiedzie gigantyczne masy ludzi przez życie. To jego słowa wciąż są przytaczane młodym, przekazywane ludziom podczas igrzysk olimpijskich. To on, czując w sobie siłę i natchnienie wypuścił ku niebu gołębicę z kołami olimpiskimi, która po dziś dzień czuwa nad nami. Oby nigdy nie zwątpiła. 



Szacunek, współpraca, walka, ale z głową, zdrowa rywalizacja, miłość do wysiłku i oddanie. To główne cechy sportowego ducha. Taki właśnie on jest. Za to go kochamy. Za to, że prowadzi nas każdego dnia, kiedy oglądamy coś w TV, kiedy trenujemy, kiedy szykujemy się do następnego startu, kiedy dajemy się ponieść sportowym emocjom. To jest właśnie to, o co mu chodzi. O co chodziło wszystkim, którzy kiedyś tego doświadczyli. Sport, jego duch, my. Prawie jak trzy Osoby Boskie. Tak to czujemy.

niedziela, 8 września 2013

Marzenia i cele

Zwykły, szary dzień. Prawdopodobnie listopadowy weekend. Za oknem jakoś +5 stopnii, pada lekki deszczyk. Ludzie chodzą nabuzowani, smutni i ogólnie widać jesienny armagedon. Ty siedzisz wygodnie w fotelu po wyrobieniu żmudnych 5 godzin na trenażerze, co kompletnie Cię wypompowało z jakichkolwiek sił witalnych. Z drugiej strony wiesz, że w listopadzie, oprócz irytowania się na wszystko możesz jeszcze pomodlić się za zmarłych. Nic więcej. Właśnie wtedy każdemu włącza się rozkmina mod. Każdy zamienia się w filozofa, myślącego nad sensem własnego życia. Tak jak codziennie pod prysznicem, tylko w bardziej okazałej wersji. Każdy zaczyna snuć dalekobieżne plany dotyczące każdej dziedziny ludzkiej egzystencji.

Na początek zawsze pod uwagę bierze się najbliższe czasy, patrz rok. Na wirtualnym kalendarzu wypisujesz wszystkie punkty, które w danym czasie chciałbyś zrealizować. Od wyjazdu na zgrupkę do Calpe, przez wygranie kilku ogórków, po mistrzostwa Polski i ewentualnie ich górską wersję. Dotyczy to każdej dyscypliny. Chcesz być szybszy, mocniejszy, większy akurat na daną datę. To są właśnie cele. Cele, których wypełnienie jest Twoim punktem honoru. Sam w sobie czujesz, że nie możesz dopuścić do jakiejkolwiek zmiany, bo popsuje to Twój idealny plan podbicia świata. Taka prawda. To jest właśnie pierwsza rzecz potrzebna do bycia kimś. Sam się motywujesz poprzez wyznaczenie sobie kilku celów. Doskonale wiesz, że to tylko początek, ale nie myślisz o czymkolwiek innym. Zajmujesz się tym. To właśnie Cię buduje. Starasz się dopiąć wszystko na ostatni guzik. To jest to, o co w tym wszystkim chodzi.





Przyjmijmy, że zakończyłeś część rozkimy dotyczącą najbliższych celów. Zaczyna się wtedy myślenie o czymś większym. O zdobyciu czegoś, czego pragnie się od lat. O czymś, co wydaje się być wewnętrzą utopią. Zaczyna się zwyczajnie marzyć. Marzyć o tym, co może uda się kiedyś tam osiągnąć, jeśli będziemy zaginać jak głupi. Marzyć o życiu z bajki napisanej przez samych siebie. To jest druga z części drogi do sukcesu. Marzenia prowadzą cele, a cele prowadzą nas. Tak to działa. Przyglądając się temu lepiej, można zauważyć, że dzięki marzeniom z czasów głębokiego dzieciństwa prowadzimy się przez całe życie tak, a nie inaczej. Wszystko ma jakiś sens. Każda sekunda spędzona na treningu, podczas jedzenia, picia, nawet spaceru po plaży, czy polu. Wszystko kreujemy sami. Tylko po to, by dostać się tam, gdzie widzieliśmy siebie w dziecięcych marzeniach. Z czasem cel takowe marzenie zżera, aż do momentu, kiedy zanikną wszystkie. Wówczas wszystko jest celem. Żeby jednak zajść tak daleko, trzeba zrobić po prostu wszystko, co tylko zapragnie dusza. Bez marzeń nie ma gry.





Niby to takie banalne, a jednak tak zawiłe. Wszystko to, o czym myślimy jest wynikiem długofalowej współpracy ze sobą, jaką wybraliśmy kiedyś. Co jest jej zakończeniem? Nasze ostatnie chwile. Zawsze znajdzie się coś, do czego będziemy dążyć. Czy będzie to osobista ambicja, czy może pomoc komuś z bliskich, gdy na nas będzie już za późno. Zawsze jednak pamiętaj o jednym. Żyj tak, aby podczas swoich ostatnich chwil nie żałować niczego i czuć się spełnionym. Niech ta myśl na zawsze pozostanie z Tobą.

sobota, 7 września 2013

Gdzie się podziała pilka nożna?

Tak, właśnie teraz wchodzę na bardzo niepewny grunt. Nie zmienia to jednak faktu, że mam zdanie jakie mam. Brzmi ono: Piłkarze zrobili się pseudo zawodnikami, którzy tylko ciągną kupę szmalu, a grają tylko to, co nakaże im szkoleniowiec. Skąd taka teza? Wszystko co przekazuje opinii publicznej wychodzi tylko i wyłącznie z mojej osobistej autopsji. Ilekroć oglądam spotkania kopanki, tylekroć widzę jakieś aktorzenie, padanie na ziemię przy leciutkim kontakcie, ostrożną grę ze względu na swoje kości. Szczególnie boli mnie taki widok w La Liga. Nie dość, że zawodnicy więcej upadają i jęczą z niczego niż grają, to do tego sędziowie gwiżdżą absolutnie wszystko. Co to, koszykówka? Gdzie prawie każdy kontakt jest faulem? Chyba nie. Myślę, że wielu pamięta sytuację z symulką Busquetsa. To była kwintesencja obecnej piłki.




Szczerze mówiąc właśnie taka postawa graczy różnych klubów zniechęca mnie do footballu. Mimo tego, że przez kilka ładnych lat byłem nim zafascynowany. No dobra, całe dzieciństwo. Przykro mi patrzy się na to, że wspólczesne gwiazdy tak bardzo kaleczą tak fantastyczną grę. Na szczęście jednak nie wszystko jest stracone. Są jeszcze ekipy, ligi, zawodnicy, którzy pielęgnują piekno tego sportu. Mowa rzecz jasna o angielskiej FA. Kilka lig grających na dobrym poziomie, w każdym spotkaniu milion % zaangażowania i walka do upadłego. To jest właśnie piłka. Nikt nie boi się o swoje zdrowie, nikt nie boi się o to, czy ktoś włoży mu nogę, czy nie. Po prostu się gra. Z podkreśleniem na GRA. Czasem wydaje mi się, że Anglia to jedyny kraj, w którym przeżyła czysta piłka nożna. Pełna ostrych wejść, twardej gry ciałem, pewności w rozgrywaniu i dryblingu na skrzydłach. To jest właśnie to. Do tego mnóstwo legend, bardzo wyrównany poziom, fantastycznie rozwinięte szkolenie młodzieży. 




Szkoda, że tak powiedzieć mogę tylko o jednej federacji. Osobiście jestem kibicem 4-ligowego klubu ze Scunthorpe, który prawdopodobnie rozpierniczył by pół Ekstraklasy. Niech najlepszym przykładem na siłę ligi angielskiej będzie transfer Pawła Abbota. W Darlingtonie [3 liga] nie zawsze grał, a w Ruchu Chorzów miał nawet miejsce w pierwszej jedenastce. Cóż, większość i tak będzie wolała aktorzących włochów i hiszpanów, bo przecież grają kombinacyjnie. Szkoda tylko, że w momentach gry na kontakt praktycznie każdy musi zaliczyć trawę. Takie życie.

piątek, 6 września 2013

Autorytet, idol, inspiracja. All in One. Ci wielcy.

Zwykły, szary dzień. Młody dzieciak podchodzi do TV, odpala Eurosport i ogląda jakikolwiek program. Widzi w nim różne osobistości. Od Messiego, przez LeBrona Jamesa, do Ronniego O'Sullivana. W każdym z nich widzi kogoś więcej niż sportowca. Każdy z nich jest dla niego kimś z innej planety. Kimś, kto wydaje się być bogiem. Jest w nich zapatrzony. Cały swój pokoik wykleja plakatami z tanich gazet. Na każdym kroku szuka wszelkich akcentów z nimi związanych. Wzoruje się na ich ubiorze, wyglądzie, stylu gry. Wszystkim co robią. Jest to piękne. Tak właśnie działa siła autorytetu. Było ich w sporcie wielu. Ja w szczególności zapamiętałem kilku. Tych, którzy najbardziej przyczynili się do budowy mojego światopoglądu. Jednak nie o to mi dzisiaj chodzi. Czy dzisiaj są jeszcze tacy sportowcy, którzy są prawdziwymi wzorami do naśladowania? Jak dla mnie są, a niżej kilku z nich.


Tym największym, jest ten, o którego etyce pracy nie jedna historia powstała. Ten, który wielokrotnie pokazywał ile można zdobyć przez rzetelną pracę i wiarę w powodzienie swojej misji. Tak, to on. Zawsze wielki Kobe Bryant. Jest on jedynym znanym mi sportowcem, który w tak wielkim stopniu oddał swoje życie dla kariery. Wystarczy tylko troszkę poszukać, aby znaleźć informacje o jego nocnych treningach, oddaniu, przywiązaniu do sportu. Wszędzie można dostrzec, że nie ma dla niego rzeczy ważniejszej od koszykówki. Przez całą karierę robił wszystko by stawać się lepszym. Jednocześnie był i jest wielki również wobec rywali. Po prostu robi swoje. Tylko tyle. Przez całą karierę pokonał wielu przeciwników swojej osoby, jednak po zakończeniu kariery będzie równie ceniony jak M. Jordan. Bohaterzy przychodzą i odchodzą, a legendy pozostają na zawsze...


Kobe Bryant. Jeden z największych graczy NBA w historii.


Drugą gwiazdą, którą chciałbym przedstawić jest niemiecki weteran roweru. Na karku prawie pełne 42 lata, a on wciąż cieszy nasze oczy fantastyczną jazdą. Nie znam nikogo, kto kiedykolwiek byłby przeciwko niemu. Rzecz jasna drugim z mistrzów jest Jens Voigt. Nigdy nie był kimś, kto zapisał się ogromnymi literami w historii sportu. Zawsze był za to wielkim kolarzem. Niekoniecznie wynikami, których i tak ma wiele, ale sercem, walką i kulturą. Żaden z młodych zawodników, jak brawurowy by nie był, nigdy nie będzie tak nieprzewidywalny jak wielki Jens. Jego specjalnością jest pokazywanie się tam, gdzie nikt nie może, gdzie nikt się go nie spodziewa. Wiele kolarskich pokoleń uczyło się od niego, uczy się i uczyć się będzie. Z resztą, zasmakujcie tego sami.


Ulubieniec kibiców na całym świecie.


Co prawda to tylko dwa przykłady wielkich sportowców, ale mam nadzieję, że choć trochę docenicie również pozostałych. Wymieniać można długo, nawet na naszym podwórku. Adam Małysz, Ryszard Szurkowski itp. Do tego dodać można jeszcze takie nazwiska jak Paolo Maldini, Magic Johnson, Colin McRae. Lista byłaby bardzo długa. Potrzebni są też nowi. Ci, którzy pociągną za sobą nowe pokolenia. Myślę jednak, że niezależnie od sytuacji, zawsze znajdzie się ktoś, kto zbuduje wokół siebie wystarczającą otoczkę, aby tłumy widziały w nim kogoś więcej, niż tylko zawodnika.

czwartek, 5 września 2013

Co kochamy w sporcie cz. 2 - rywalizacja

Czas na to, co tygrysy lubią najbardziej. Bez zdrowej rywalizacji i walki do końca, sport nie miałby najmniejszego sensu. To właśnie ona jest sednem wszystkiego, o co się staramy, co nas tak naprawdę jara. Gdyby nie ona, to czy każdy z nas trenowałby do upadłego, bądź z tak wielkimi emocjami oglądał sport w TV? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Spoglądając na to inaczej, to absolutnie nic nie ma większego sensu bez choć odrobinki rywalizacji. To ona nas napędza, ona motywuje do działania, ona daje nam siłę do dalszej walki o lepsze jutro. Nie chodzi mi wcale o to znaczenie pospolite, ale lepsze jutro w każdej odmianie. Szczególnie jeśli chodzi o wyniki. Oczywiste. Ambicja jest też częścią rywalizacji. To właśnie walka z samym sobą i innymi pobudza nas do dodatkowego wysilku. 



Bo sport kochamy za walkę



Jak to działa? Bardzo prosto. Każdy chce być numerem jeden. Każdy chce być liderem. Każdy chce być najlepszy. W tym jest całe sedno. Na tym polega całe życie, sportowe zwłaszcza. Nie ważne po co, dlaczego, po cholerę, jak. Zwyczajnie będziesz się zaginał jak głupi, tylko po to, żeby zgarnąć wygraną. Basta. Nic innego nie jest potrzebne do szczęścia. Każda taka victoria to jakieś +99 do ego. Dla faceta szczególnie ważnego. Tacy już zostaliśmy stworzeni :P. Działa to jak prawo dżungli. Najlepszy, najsilniejszy zgarnia wszystko, a reszta patrzy na niego z podziwem. Człowiek jest jednak niezwykle zwierzęcy...



Ten niepokonany...


Po raz kolejny powtórzę, bez rywalizacji nie byłoby sportu. Są to dwie rzeczy, które nie potrafią żyć bez siebie. To jest właśnie piękne. To jest to, co nas buduje na całe życie. Niby takie proste, a jednak tak wyjątkowe. Tak samo jak cały świat. Wszystko jest tajemnicą, a człowiek i jego schematy szczególnie.

środa, 4 września 2013

Dbanie o przyszłość

Natknąłem się dzisiaj na kilku młodych chłopaków kopiących piłę na jednym z miejskich orlików. Młodziaki śmigały ile tylko mają mocy w nogach, ile tylko są w stanie wycisnąć. Nie patrzą na to, czy robią to prawidłowo, czy podejmują dobre decyzje, czy widzą wystarczająco dookoła na boisku. Gra chaotyczna, ale z sercem. To się liczy. Za to lubię oglądać młodych w akcji. Zawsze jednak w takich sytuacjach towarzyszą mi mieszane uczucia. Dlaczego? Bo ich marzeniem jest zostać kimś, kto będzie kopał skórę w którymś z klubów europejskich. Od razu zaczyna mi być ich szkoda. Wystarczy wiedzieć, że tutaj nie mają nawet jak się wybić. Nie ma nic. Poza kilkoma boiskami nie ma żadnego klubu, który mógłby im pomóc w dalszym rozwoju. Tyczy się to nie tylko kopaczy, ale praktycznie wszystkich dyscyplin w Polsce. No może poza siatkówką. Cieszy mnie jednak widok pomału powstających szkółek piłkarskich, takie jak szkółka Legii czy Lecha.


Młodziacy z Legii już się cieszą grą.



Mimo wszystko problem nie ma zamiaru wcale zniknąć. Brakuje praktycznie wszystkiego. Za każdym razem, nie wliczając siatki i piłki ręcznej, mówi się, że ktoś z naszych chce się wybić, więc wyleciał na zachód. Cholera no, czemu? Stwórzmy mu warunki w Polsce. Są ku temu możliwości. Do tego, żaden sport nie może narzekać na brak chętnych do uprawiania go. Dotyczy to zarówno narodowej skopanej, jak i tańca towarzyskiego. Serio. Sam się o tym nie raz przekonałem. Dlaczego jednak nie jest to wykorzystane? Wszystkie szkółki są i tak płatne. Więc co za różnica, czy rodzic rzuci 20 czy 30 ziko. Wyjdzie mu to praktycznie tylko w końcowo rocznym rozliczeniu ze współmałożonkiem. Kwestia tylko na co te pieniądze pójdą. Może zamiast upychać kieszenie związków zwyczajnie zatrudniłoby się porządnego i dobrego trenera? No tak, na wykształcenie takowych też należy wydać. Niestety, realia naszej ojczyzny nie pozwalają nawet o tym marzyć. Szkoda, bo na tym wszystkim korzystają tylko nasi rywale, oraz Ci, do których uciekną największe talenty. Najlepszy przykład? Młodzi kolarze. Wiśniowski w belgijskim Etixx, Kasperkiewicz i Haba w holenderskim De Jonge Renner, Poljański pół życia spędził we Włoszech. Takie życie. Szkolą się, rozwijają. Będą z nich ludzie. 



Przemysław Kasperkiewicz to jeden z najlepszych juniorów na świecie.


Jaka jednak jest recepta na to wszystko? Przeciwstawienie się dziadostwu, które wciąga całe fundusze potrzebne na szkolenie młodych. Do tego wystarczy tylko trochę wyobraźni. Oprócz inwestowania w adeptów należy jeszcze maksymalnie ich zachęcić do uprawiania właśnie tej dyscypliny. Wystarczy kilka dobeych pomysłów. Mi wpadło kilka. Przede wszystkim, od najmłodszych lat należałoby obesrwować możliwości i zainteresowania dzieciaków. Każdy ma w sobie jakiś talent, geniusz, predyspozycje. Absolutnie każdy. Tak było jest i będzie. Wystarczy to tylko wyłapać. Wyślijmy na każdego orlika po jednej osobie, która obserwowałaby poczynania młodziaków, a i jednocześnie nadzorowała całe miejsce. Wyślijmy skauta, który na każdym ogórku będzie obserwował cały wyścig z uwagą godną Holmesa. Nie dajmy po raz kolejny dać się zrobić w bambo, tak jak Wisła Kraków w przypadku Dorina Oprioescu. Zawsze przecież dużo bardziej cieszy dobry występ swojego, niż jakiegoś farbowanego lisa. To kolejna ze zwykłych, sportowych prawd. Dajmy możliwość rozwijania swoich pasji i spełniania marzeń kolejnym pokoleniom. O to w tym wszystkim chodzi. Pomóżmy im w tym, a na pewno się odwdzięczą. Uradowane serce, to uradowany człowiek. Człowiek, który jest zdolny do wszystkiego w sferze swoich zainteresowań. Wykorzystajmy to. Wiele nie potrzeba. Jest nas prawie 40 milionów. To naprawdę dużo. Wystarczy chcieć i grać czysto, zgodnie z duchem tego, o co chcemy dbać. Zgodnie z zasadami sportowej moralności. Wówczas kwestią czasu będą pierwsze efekty wspólnej pracy. Najlepszym tego przykładem są skoki narciarskie. Polska się zjednoczyła, gdy na pierwsze strony gazet trafił nasz Orzeł z Wisły. Zbudowano kilka skoczni, rozpoczęto cykl Lotos Cup. Minęło kilka lat i mamy tego efekty. Świetna drużyna, fantastycznie wyszkolony trener. Na zachodzie zaczyna się mówić o polskiej myśli trenerskiej. Oby tak dalej. Reszta niech bierze przykład. 


Kompleks w Zagórzu przeznaczony dla młodych skoczków.


Tak to już bywa, że znając smak dobrze wykonanej roboty, nie można jej przełożyć na pozostałe podmioty. Co prawda tylko w Polsce. Mimo to wierzę, że możemy jeszcze coś z tym zrobić. Wszystko w naszych rękach. Przynajmniej taką mam nadzieję...

wtorek, 3 września 2013

Co kochamy w sporcie cz. 1 - Miejsca

No to czas na mały cykl. Sedno wszystkiego. Serio, sporo jest czynników, które wpływają na piękno sportu. Sam się zdziwiłem myśląc nad tym wczorajszego wieczoru. Wyczaiłem też, że przyda się trochę sentymentów. Stwierdziłem więc, że zacznę od bardzo lekkiej części, często zależnej od charakteru człowieka. Każdy sport ma kilka miejsc, wokół których się kręci. Każdy sport ma kilka miejsc, które dla osób go uprawiających, bądź interesujących się nim, są jak Mekka dla ciapatych, czy Fatima dla Katolików. Co jednak tworzy całą otoczkę odpowiadającą za prestiż tychże lokacji?


Przede wszystkim przyroda. Bez niej, nie było by niczego. Piękna, spokoju, porządku. Ona odpowiedzialna jest za wszystko. Tylko ona działa na człowieka tak kojąco. Jest największym narkotykiem. Nie znam osoby, która źle czułaby się w lesie, górach, na skałach, plażach etc. Właśnie dzięki naturze, każdy z nas może odbudować swoją wewnętrzną siłę. Trochę wygląda to jak ładowanie many w tibii, ale czy nie jest to podobne odczucie? Odpowiedzcie sobie sami ;]



Jak tu nie kochać takich miejsc? - Passo Dello Stelvio, Włochy



Drugim czynnikiem, dotyczącym nie tylko sportu, jest historia. Każde miejsce na ziemi ma coś zapisane rękoma naszych przodków. Każde. Nie podlega to jakiejkolwiek polemice (nie mówię tu o drapaczach chmur z Kuala Lumpur itp.). Dla nas, Polaków, szczególnie ważny jest Grunwald, Częstochowa, Kraków itp. Identycznie sytuacja ma się z każdą dyscypliną sportu. Wszystko gdzieś się zaczęło. Stąd też tak ogromną wartość sentymentalną mają Olimpia, wzgórze Holmenkollen czy Silverstone. Tam ktoś dał początek temu, w czym teraz każdy z nas jest zakochany. Dziękujemy za to ile nam to przynosi radości...


Holmenkollen. Narciarze klasyczni wiedzą jakie ma ono znaczenie...



Na koniec to, co jest tak naprawdę najważniejsze. Nasze osobiste, wyjątkowe. Miejsca, którę sami kojarzymy z tym, co kochamy. Miejsca, w których najczęściej stawialiśmy pierwsze kroki, bądź osiągaliśmy największe sukcesy. Ewentualnie robiliśmy to co chcemy z ogromną radością. Te wewnętrzne miejsca kultu. Kultu tego, co robiliśmy, robimy i robić będziemy. Miejsca, które do końca naszych dni nastrajać nas będą na odpowiednią falę, tą przyjazną, radosną, taką, która od dzieciństwa po emeryturę się nie zmieni. Nikt nigdy nie będzie w stanie nam tego odebrać. Zwyczajnie nie ma jak. Choćby chciał nas zabić. Takie rzeczy pozostają w nas do końca, bo są schowane w sercu. Strzeżcie ich, bo są one waszym największym skarbem. Są czymś, do czego zawsze będziecie mogli się uciec podczas ciężkiego dnia.






Dla mnie takim miejscem są góry Sowie. Z wielu względów. Jakie jest Twoje? Nie mam prawa Cię nawet zapytać.

poniedziałek, 2 września 2013

Komercja

Pieniądz. Kawałek metalu bądź papieru, który rządzi światem. Jakby tego było mało, teraz jest nawet niewidzialny. Coraz częściej zastanawiam się, czy nie dostaje siły bóstwa. Niestety, chyba się nie mylę. Wielu za hajs zrobiłoby wszystko. Takie czasy. Szkoda, bo ze sportu zaczyna twórzyć się komercyjne bagno. Szczególnie za sprawą pewnych panów w białych szatach, o właśnie takich:




Co z tego, że cały świat zakochany w kolarstwie wie swoje. Mianowicie, nawet skrócony i maksymalnie zbombardowany monument jest lepszy od Katarskiego szajsu. Najprostszy przykład, Mediolan - San Remo 2013. Ujemne temperatury, deszcz, zamarznięci kolarze. Co z tego. Monument to monument, prestiż 9999999999999 razy większy od szejkowskich ścierw. Szkoda tylko, że UCI leci za forsą i godzi się na coraz większą ilość wyścigów z wysoką kategorią na wschodzie, nie wspominając tutaj o Tour of Pekin. 
Dlaczego akurat dzisiaj o tym wspominam? Od dawna mówiło się o problemach Euskaltelu. Wszyscy widzieli już koniec ekipy z ogromnymi tradycjami. Spekulowało się o kontraktach czołowych zawodników, historii itp. Na szczęście jednak Samu Sanchez odezwał się do swojego kumpla, Ferdka Alonso. Poprosił go o parę baniek, na utrzymanie ekipy. Co tam, dla niego przecież to nic. Stało się. Euskaltel przetrwa, lecz pod inną nazwą. Mimo to, tradycja zostaje podtrzymana. Props Fernando :] 


Euskaltel pozostaje w peletonie


Pytania jednak pozostają. Mnie nurtuje jedno. Dlaczego nikt z decydentów nie patrzy na klimat, tradycję i siłę sportu, a jedynie na kasę? Euskaltel nie jest pierwszym przykładem upadku sportu. Odwoływane wyścigi, skracane etapówki, upadające kluby piłkarskie. To tylko kilka odmian problemu. Nie ma już drużyn, są tylko zlepki. Zlepki indywidualności dojących grube kokosy. Wystarczy spojrzeć na Manchester City czy AS Monaco, nie wspominając już o Paris Saint Germain. Modle się o to, aby nic nie osiągnęli, a na czoło niech wrócą kluby z krwi i kości. ManU, Olympique Lyon, Juventus itp. Co jeszcze mnie boli? Grajkowie również poddają się mocy pieniądza. Cały skład Man City, Falcao, Cavani, Ibra. Wszyscy polecieli za lepszą wypłatą. W moim mniemaniu nie są już piłkarzami. Sportowiec idzie tam, gdzie może spełnić marzenia, osiągnąć coś, być częścią czegoś wielkiego, ale wielkiego sportowo, nie finansowo. Takie jest moje skromne zdanie.

Ostatnio w naszym kraju poruszany jest inny temat komercji. Chodzi mi o czarny sport i ostatnie sytuacje związane z walką BSI i OneSport. "Cała" Polska bulwersuje się na słowa Ole Olsena, który neguje każde posunięcie OneSport. Dlaczego tak robi? Bo zwyczajnie ma mniej pieniędzy, a prowadzi najbardziej prestiżowy cykl żużlowy w historii. Mowa oczywiście o Grand Prix. Wielu narzeka na zbyt niskie nagrody, na miejsca, w których odbywa się cały cykl. Zupełnie nie wiem czemu. Taka mentalność, bo ktoś ma coś więcej niż my. Ma coś, co zawsze będzie najlepsze i największe, a cały podrobiony SEC może tylko czyścić buty lepszemu poprzednikowi. Po raz X ktoś myśli, że może więcej, bo ma pełen portfel. Nic bardziej mylnego. Karol Lejman i reszta jego "ekipy" powinna pogodzić się z tym, że sport to nie prowadzenie wielkiej korporacji, a uczucia i subtelność. Pieniądze nie grają tu roli. One są tylko dodatkiem. Osobiście trzymam kciuki za BSI i ich działania, niech OneSport wie, że jest tylko podróbką z mega nadmuchaną otoczką, ot co. 

SEC to najgorszy pomysł ostatnich lat


Kto jednak posłucha kibiców, zawodników, miłośników. Przecież oni tylko dostarczają budżet poprzez kupowanie biletów etc. Smutne to, bardzo smutne. Chwała takim, jak władze Brytyjskiej Elite League. Czysty sport, jak najmniej komercji. Za to właśnie uwielbiam brytyjski speedway. Wszyscy inni zapomnieli już, że pieniądz jest dla człowieka, a nie człowiek dla pieniądza. Rozkmińcie to przed kolejnym treningiem. Spojrzcie na wydarzenia sprzed 10 - 15 lat. Jeśli nadal nie rozumiecie, to po prostu skończcie ze sportem. Against Modern Cycling, against modern speedway, against modern footbal.