Nie od dziś wiadomo, że klub
sportowy jest idealną instytucją do wybicia się również na scenie politycznej.
Myślę, że kibice z każdego żużlowego miasta w Polsce wiedzą na czym to polega.
Ja, kibic z Piły, mam „przyjemność” przyglądać się takim sytuacjom stosunkowo
często.
Pierwsze kampanie wyborcze oparte
na dobrym imieniu Polonii to czasy prezesury Wiesława Wilczyńskiego, obecnie
persona non grata na stadionie przy Bydgoskiej. Nie można jednak powiedzieć, że
późniejszy pracownik ministerstwa sportu nie wykonał swojego niecnego planu.
Ba, zabawa w głowę klubu znad Gwdy dodało mu popularności. Szkoda tylko, że
jego poczynania wprowadziły TS Polonię w stan agonalny. Wirtualne kontrakty,
masa długów, spadek, upadek klubu. Nikogo jednak nie obchodziło, że mistrz
Polski z 1999 roku przestaje istnieć.
Po wielu latach absolutnego
spokoju, na scenę wtargnął kolejny z niezwykłych aktorów. Sezon 2011 stał pod
znakiem pasztetu i kiełbasy. Przynajmniej tak mówili o KS Stokłosa Polonii
kibice przyjezdni. Senator Stokłosa podszedł jednak do sprawy nieco inaczej.
Nie owijając w bawełnę powiedział otwarcie – jeśli na mnie zagłosujecie w
wyborach uzupełniających do senatu, stworzę wam najlepszy zespół jaki tylko
będziecie mogli sobie wyobrazić. Tak też się stało. Tłumy ludzi z szalikami
czekały w kolejkach przed punktami wyborczymi, jak w latach ’80 za wyrobami
podobnymi do tych produkowanych przez H.S. i jego Farmutil. W zamian, cała
żużlowa Piła otrzymała kilka kosmicznych kontraktów. Bracia Pawliccy, Danił
Ivanov, dosprzętowieni Jason Doyle i Max Dilger – to tylko część. Co więcej,
nowym prezesem klubu został człowiek sponsora, Cezary Łysanowicz. Wydawało się,
ze wszystko ma się ku dobremu. Mówiąc wprost, uwierzyliśmy, że gród Staszica
znów zaistnieje w światku speedwaya. Nic bardziej mylnego. Całe to
przedsięwzięcie H.S. okazało się być tylko i wyłącznie bardzo skutecznej
kampanii wyborczej, a kibice stali się tylko posłusznymi pieskami, które
wykonywały polecenia swojego pana. Z wielkiego awansu wyszedł jeden wielki
klops, a niewiele brakowało, by w Pile znów nie było słychać ryku motocykli.
fot. Sebastian Daukszewicz
Sezon 2014 zainaugurowała huczna
prezentacja drużyny. Już wtedy było wiadome, że Victorię wspierać będzie
mecenas sportu okręgu pilskiego, który 3 lata wcześniej również z uśmiechem na
ustach dorzucił do klubowej kasy sporo zielonych. Jedno z jego pierwszych zdań
brzmiało: „Oto Pani XY, która w tym roku startuje w wyborach samorządowych. Jeśli
będą potrzebne pieniądze, wiecie do kogo się zwrócić”. Słowa te wywołały
jednocześnie radość i zaniepokojenie. Od początku fazy play-off polityka, po
raz kolejny, postanowiła w butach wejść do klubu żużlowego w Pile. Tym razem
jednak zrobiła to dużo bezczelniej, gdyż oprócz H.S. starającego się o fotel
starosty powiatowego, o stołki walczą prezes Tomasz Soter oraz menadżer drużyny
Tomasz Żentkowski. Coraz głośniej mówi się też o tym, że sukces Porozumienia
Samorządowego (ugrupowanie senatora Stokłosy) jest równoznaczny z sukcesem
klubu w okresie transferowym. Dodatkowo, wydaje się, że zarząd Victorii stał
się jedną wielką marionetką, której sznurki pociągane są przez lidera branży
wędliniarskiej. Chciałbym się mylić, jednak po raz kolejny wygląda to jak
wspinanie się jeszcze wyżej po plecach ludzi od siebie uzależnionych.
Zaryzykuje stwierdzenie, że jest to swoisty szantaż tych, którym zależy na
pilskim żużlu. Szkoda tylko, że wszyscy zapominają, że najważniejszy jest
sport. Może jednak sławetne maksymy Pierre’a de Coubertin nie mają już oparcia
w rzeczywistości, a rywalizacja jest tylko dodatkiem do gry politycznej?
fot. Sebastian Daukszewicz