wtorek, 25 listopada 2014

Paradoks małości

Przeskakując kolejne poziomy edukacji mam przyjemność przemykać pomiędzy różnymi grupami ludzi. Dziwi mnie jednak, że z rzekomo narastającym poziomem wiedzy i inteligencji, ludzie są coraz bardziej zasępieni. Ma to jednak podłoże tylko i wyłącznie w ich psychice. Wskazanie napiętego spalacza, który marzy tylko o wielkiej karierze jest łatwiejsze niż znalezienie w internetach kretyńskiej foty Miley Cyrus.


Za każdym razem, kiedy próbujesz z nimi porozmawiać, zaczynają rzucać w Twoją stronę frazesami mówiącymi o tym, jak to ważna jest ambicja, że tylko wielki sukces się liczy etc. Kiedy próbujesz wyciągnąć ich na mecz, piwo, imprezę, za każdym razem odpowiedzą, że nie mają czasu, bo przecież sprawa x się nie załatwi. Poza tym, czas to pieniądz i wolą go wykorzystać do rozwoju własnych umiejętności w danej dziedzinie zamiast marnować go z takimi ludźmi bez perspektyw jak my. Kiedy jednak któregoś dnia trafisz na ich słabszy dzień i zapytasz, czy są szczęśliwi i lubią to co robią, odpowiedź zawsze będzie przecząca. 


Niestety, im wyższy poziom wtajemniczenia w sferę karier, tym mniejsze szczęście pojedynczych jednostek. Mało kto z tych, którzy "pracują na swój sukces" dostrzega to, że tak naprawdę małe rzeczy mają największy wpływ na to jak się czujemy i kim jesteśmy. Nie wytwarzając w sobie wielkiej napinki na to, że musimy być kimś, pozwala nam działać na najwyższych obrotach. Należy pamiętać, że przy przesadzonej pracy nad jakąkolwiek ze swoich pasji, zawsze przyjemność będzie zatracona, a radość zamieni się w niechęć. Ja, od małego dzieciaka, chciałem być wielkim dziennikarzem. Czy to marzenie się spełni? Cholera wie. Rozpocząłem jednak od podrzędnych tytułów, żeby w wieku lat kilkunastu mieć świadomość tego, że coś już liznąłem. Pół roku temu naszła mnie ochota na coś innego, więc zacząłem pisać dla pewnych ogólnopolskich portali. Co będzie dalej? Nie mam bladego pojęcia. Mam jednak świadomość, że moja własna kreatywność pobudzona jest do granic możliwości.

Ograniczając się do pewnych dróg karierowicza zatracamy całą swoją wolność. Nie działamy wtedy jako odrębna jednostka budująca coś innego, ale jako bezmózga masa, która nie robi ze swoim życiem absolutnie nic. Jedyną drogą na stuprocentowe otwarcie własnego życia jest działanie takie, jakie podpowiada nasze wnętrze. Pozwól żyć sobie, a nie umysłowi przepełnionemu dekadenckich przeświadczeń z zewnątrz.

sobota, 22 listopada 2014

Innowacja, czy feudalizm?

Choć na studiach jestem od niedawna, pewne podejście do życia rożnych osób w jakimś stopniu się na mnie odbiły. Zauważyłem jednak u każdego "karierowicza" jedną, bardzo ważną sprawę. Mimo "wielkich" zapowiedzi, wybujałych celów etc. żaden z nich nie zrobi czegoś korzystając tylko i wyłącznie ze swojej pomysłowości. 


Praktycznie codziennie słyszę glosy o tym, w jakiej to wielkiej firmie ktoś chciałby pracować. Praktycznie codziennie słyszę o tym, jak to wspaniale jest pracować w zespole, z którym możemy wspinać się po drabinie stanowisk i pensji. Dla niektórych może i jest to pewien cel w życiu, jednak czy nadal to wszystko jest "ich"? Jeśli już uda się im dostać pracę w ukochanej korpo, przez lata szczycą się oni jakiej to ona nie ma wspaniałej historii, oraz jak wielcy ludzie pracowali w niej przed nimi. Szczycą się też im jakim fantastycznym człowiekiem jest ich szef, jak wiele mu zawdzięczają, etc. Mi to przypomina opis klasycznego, średniowiecznego feudalizmu, gdzie wasal wychwala swojego cudownego pana. Sorry korpoludki, taka prawda.


Kilka lat temu dane mi było obejrzeć film, w którym za narratora robił pewien japoński elektryk. Opowiadał on o karoshi, o tym dlaczego został elektrykiem mogąc z powodzeniem pracować w dużej firmie itp. Pod koniec materiału przyznał, że wolał wybrać drogę spokoju i samodzielnego decydowania o swoim życiu. Bez wątpienia ten człowiek swoje życie wygrał. Dlaczego? Najzwyczajniej w świecie zrozumiał, że w życiu nie liczy się lizanie innych zadów tylko po to, aby następnego miesiąca wyciągnąć 200 ziko więcej, wydając je później na nowe buty do garniaka, bo dyrektor tak kazał. Zrozumiał on, że swoje kilka lat na ziemi należy przeżyć tak, żeby umierać ze świadomością, iż zawsze było się wobec siebie w porządku. Zrozumiał, że życie należy po prostu przeżyć, a nie przerobić. Z takim przesłaniem was zostawię ;).

sobota, 15 listopada 2014

Niedźwiedzie bez pazurów


Drużyna Kolejarza Rawicz to idealny przykład zespołu, który atakując zaplecze Enea Ekstraligi próbuje pokonać zbyt wysokie progi. Mimo, iż dopingować należy każdemu ośrodkowi żużlowemu w Polsce, trzeba przyznać, że zespół z południa Wielkopolski jest najbardziej sztucznym tworem w naszym kraju w obecnych czasach.



Składa się na to kilka aspektów. Przede wszystkim, na mecze w mieście znanym przede wszystkim z więzienia i otaczających go (o zgrozo) bulwarów Jana Pawła II, chodzi ledwie kilkaset osób. Jest to zdecydowanie najmniejsza liczba fanów w całej Polsce. Nie ratuje sytuacji fakt, że wielu z nich pamięta jeszcze czasy Floriana Kapały. Dodatkowo, ciężko jest także o pokaźnych sponsorów, gdyż żadna duża firma w promieniu około 50 kilometrów od Rawicza nie postawi na najniższą klasę rozgrywkową, mając pod nosem potencjał reklamowy leszczyńskiej Unii. Warto też zauważyć, że niedźwiadki wypuściły bardzo niewielką liczbę wychowanków. Wiadomo jednak, że mimo niezbyt wielkiego potencjału, prezes Cieślak, za wszelką cenę chce przenieść wszystkie możliwe imprezy do Rawicza. Finał Złotego Kasku, półfinały IMP itp. miały już miejsce. Kto wie, może w przyszłości przyjdzie czas na IMŚJ, czy GP?



W ostatnich latach, Kolejarz kilkukrotnie atakował I ligę. Niestety, atak ten kończył się mniejszym lub większym blamażem. Wielu kibiców żartowało nawet, że rawiczanom bliżej do Chrystusa niż żużlowców, gdyż jeżdżą na tych samych osiołkach, co osobnik Jezusowy spod Jerozolimy. W żadnym wypadku nie chce tutaj ubliżyć któremukolwiek z zawodników, którzy reprezentowali Kolejarza w tamtych czasach. Więcej uwagi skierowałbym na fakt, że klub z Rawicza nie był w stanie zapewnić najemnikom odpowiednich aneksów finansowych, pozwalających na budowę porządnego zaplecza sprzętowego.




Przykro o tym mówić, ale niestety tak to wygląda. Mimo ogromnych starań Pana Cieślaka, w Rawiczu nie będzie dane zobaczyć wielkiego speedwaya, jeśli chodzi o rozgrywki ligowe. Niestety, waleczne niedźwiedzie są tylko posłusznymi miodojadami pokroju Kubusia Puchatka. Pozostaje tylko wierzyć, że w dalekiej, a może i tej niedalekiej przyszłości na stadion przy ul. Sportowej przybędą tysiące kibiców, gotowe na dopingowanie swojego lokalnego klubu. Póki co jednak należy włożyć to między bajki.

środa, 5 listopada 2014

Wiecznie napięte mięśnie

Sezon się skończył, na większości portali pojawiają się podsumowania, oceny, nowe pomysły. Kibiców szczególnie interesuje casting na ostatnią drużynę Enea Ekstraligi, do którego często dołącza się pytanie, czy to nie czas na zamknięcie najwyższej klasy rozgrywkowej w kraju. Jak dla mnie, taka sytuacja byłaby co najmniej nie na miejscu.


Choć wielu wiosen na karku nie mam, to jednak pewne modele zachowań kibiców czarnego sportu w naszym kraju znam. Znam też własne odczucia co do pewnych decyzji zarówno FIMu jak i PZMotu.
Załóżmy więc, że Ekstraliga zostaje zamknięta. Kilka minut po wypłynięciu informacji ze związku, tłumy fanów klubów takich jak ROW Rybnik, Włókniarz Częstochowa, Polonia Piła, Polonia Bydgoszcz itd. Nie pozostawiliby na władzach suchej nitki. Ba, bardzo prawdopodobne by było, że prezesi wycofaliby swoje drużyny z niższych klas rozgrywkowych. Powodem byłby brak motywacji do walki o pietruszkę. Czemu o pietruszkę? Załóżmy, że Ekstraliga będzie miała cały czas złożona być z 8 drużyn. W związku z tym, do ewentualnego „awansu” ekipy z zaplecza potrzebne by było „pozwolenie” od jednej z drużyn z EE, która kolejny sezon chciałaby spędzić w Nice PLŻ. O ile w Wielkiej Brytanii zdaje to egzamin, o tyle w Polsce tego nie widzę. Znając mentalność naszego narodu, absolutnie nikt o zdrowych zmysłach (zakładając, że Polak nie może się poddać i zwyczajnie odstąpić miejsca mimo trudnej sytuacji) nie mógłby zrezygnować z walki w najsilniejszej lidze świata. Co za tym idzie, skrajnie kosmetyczne zmiany następowałyby jedynie po ewentualnych decyzjach związku o odebraniu licencji, czy degradacji.


Dodatkowo, o zapełnieniu luki w EE decydowałby, podobnie jak obecnie, casting. Co za tym idzie, ewentualna walka drużyn na zapleczu, według nich, mijałaby się z celem. W końcu po co walczyć o wysokie miejsce i tracić pieniądze, skoro o ewentualnym awansie zadecyduje to, kto ma więcej zielonych w sejfie? W ten oto sposób, w niższych klasach rozgrywkowych ostatecznie zabiłoby się speedway. W końcu który polski kibic chciałby oglądać żużel tylko dla oglądanie żużla? Pan Marian z Opola to nie Andrew ze Scunthorpe. Mu nie wystarczą tytuły w II lidze, nie ważne czy drużynowe, czy indywidualne.




Choć osobiście darzę angielski speedway ogromną sympatią, to jednak system rozgrywek z wysp nie ma najmniejszego prawa bytu w kraju nadwiślańskim. Można to nazwać ogromnym parciem na szkło, jak i jednocześnie kłopotem bogactwa. Prawda jest taka, że zdecydowana większość drużyn obecnie startujących zdobyła, bądź choć trochę zbliżyła się do mistrzowskiego tytułu w swojej historii. Co za tym idzie, każdy z nich chciałby wrócić do lat świetności, a zrobienie tego tylko i wyłącznie po sportowej walce smakuje najlepiej. Poza tym, właśnie wtedy marzenia można ziścić bardzo szybko. Kto wie, może już za 2 lata zobaczymy Pilską Polonię w Ekstralidze, a Kolejarza Opole bać się będzie cała Nice PLŻ? Czas pokaże.