czwartek, 22 lipca 2021

Bałtyk – Karkonosze Tour, czyli wyścig na alibi

Temat Bałtyk – Karkonosze Tour siedział we mnie już dobre kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt miesięcy. Teraz, kiedy tegoroczna edycja została już oficjalne odwołana, warto przypomnieć/opowiedzieć, co w ostatnich latach działo się na tej „imprezie”, której było zdecydowanie bliżej do środowej ustawki zgupki Luboń niż do wyścigu z kalendarza UCI.

W sezonie 2021 miała odbyć się 29. edycja wyścigu. Pierwszych odsłon nie pamiętam, choć z tego co mi opowiadano, była to całkiem przyjemna gonka, na którą zawodnicy lubili przyjeżdżać. Aż dziwne, że w ciągu zaledwie kilku lat wszystko sypnęło się szybciej niż pomniki Lenina w czasie zmian ustrojowych.

W sumie na wyścigu pojawiłem się dwukrotnie – w latach 2016 i 2017, z czego za drugim razem zmyliśmy się z Michałem Kapustą po drugim etapie, bo najzwyczajniej w świecie nie dało się odpowiednio pracować, gdyż organizator nie zapewnił nam najpotrzebniejszych narzędzi do pracy, takich jak choćby dobrze działające radio (o czym też później).

Zasadniczo pojawiając się na BKT w tamtych latach, miałem wątpliwą przyjemność oglądania zmiany warty. Janusza Macelucha, zmarłego w nocy przed pierwszym z wymienionych wyścigów, zastąpił syn, Marcin. Oczywiście przyglądając się imprezie miałem na uwadze fakt, że dla dyrekcji jest to niezmiernie duży cios, lecz warto odnotować to, co nie działało, choć powinno być przygotowane znacznie wcześniej.

Na początek sprawy czysto organizacyjne. Znając polskie realia, doskonale wiedziałem, że dopięcie wszystkiego na ostatni guzik, mając przy tym kłopoty z budżetem, jest praktycznie niemożliwe. Uderzył mnie jednak fakt, że niewiele robiono sobie z choćby podstawowych zasad bezpieczeństwa. Pokazywały to doskonale finisze w niewielkich miejscowościach, takich jak Chociwel czy Opalenica. Normą były m.in. zakręty 90 stopni na 150 metrów przed metą (i wjazd na bruk) czy rundy po polbrukowych uliczkach z progami zwalniającymi. Bo czemu nie. Pamiętam nawet, jak w Chociwlu na ostatnią rundę wystawiono lokalsa z kamizelką odblaskową na wysepkę umiejscowioną jakieś 300 metrów przed kreską.

Zawsze nieco bawiła mnie też flota wyścigu, której zasadniczo nie było. Samochodami sędziowskimi były prywatne fury, czy to organizatorów, czy to… samych sędziów. Jeśli dobrze pamiętam, to i oficjalny fotograf wyścigu (pozdro Darek!) także musiał sam załatwiać sobie gościa z motocyklem, który będzie go woził po trasie. Na ostatnim etapie w 2016 roku także wspomniany już Michał Kapusta „został poproszony” o wykorzystanie swojego Focusa do celów organizacyjnych. Wtedy też usłyszałem jedno ze zdań najlepiej podsumowujących wyścig – „tylko weź od nich od razu kasę za paliwo, bo jej później nie zobaczysz”.

Pewien „klimat” miała też mega frywolna postawa organizatorów, którzy, jak mogło się wydawać, mają totalnie wywalone jajca na wyścig i po prostu chcą się przez tydzień dobrze bawić czy odpocząć. Pamiętając o sytuacji z 2016, nadal ciężko mi uwierzyć w jaki sposób ekipa była w stanie codziennie lecieć w odcinkę, po czym rano wsiadać w fury i lecieć na transfer w ruchu publicznym. Czas wyjazdu także był zawsze „interesujący”. Pamiętam, jak dojechałem na start jednego z etapów w „bałtykowej” bryce niecałe 30 minut przed rozpoczęciem rywalizacji. Co ciekawe, w bagażniku tegoż auta znajdowały się koszulki liderów poszczególnych klasyfikacji, przez co Johim Ariesen praktycznie do samego końca nie był pewien, czy pojedzie na etap w żółci. Rozumiecie, lider etapówki wyścigu 2.2 UCI bez koszulu.

Ta frywolność bezpośrednio uderzyła też w naszą ówczesną naszosową ekipę. W 2017 roku, na pierwszy etap „nie dojechał” człowiek odpowiedzialny za prowadzenie radia wyścigu. Kto więc go zastąpił? Oczywiście, że jeden z najbardziej wszechstronnych ludzi na świecie, Michał. Tak, fotograf mający do wykonania swoją pracę, rzucił aparat na tylną kanapę J1 i przez cały dzień zajmował się radiem. Totalny kosmos.

W sumie to nie jedyny przykład tego, jak lubiano nas traktować jak popychadła. Już kichał pies, że pierwszą noc w Grzybowie w jeden z nas spał na „półpodłodze”, bo to nam niespecjalnie przeszkadzało, ale mnie, prowadzącego live’y, do szału doprowadzały… radia. Jadąc w 2017 roku u boku Jacka Gardego (serdecznie pozdrawiam!), przez 2 etapy praktycznie nie wiedziałem co się dzieje. Korzystać mogłem jedynie z własnych oczu, które widziały przed sobą ucieczki. Co więcej, sami sędziowie musieli się kontaktować między sobą telefonicznie, żeby wozy miały jakiekolwiek pojęcie, jaka jest przewaga. Na mecie pierwszego etapu, w Sławnie, mieliśmy też zjeść obiad i pojechać „przeznaczonym dla nas” samochodem do bazy pod Goleniowem. Ależ miałem wtedy farta, że na wyścigu był Mariusz Pleśniarski, który myślał o wejściu w sponsporing. Gdyby nie fakt, że „dziewczyny lubiące dobrą zabawę” zabrały się z nim, zostałbym w Sławnie z samym komputerem, telefonem i portfelem. Niby wystarczająco, ale wolałem mieć też ze sobą ciuchy. Ostatecznie zabrałem się z „kapitanem”, który miał wozić hostessy, ale był dla nich „za nudny” (serio, takie słowa padły). No i co warto wspomnieć, kiedy zacząłem biec w jego kierunku, silnik był już odpalony.

Na koniec temat, który najbardziej lubię i najlepiej wspominam – pieniądze. Pamiętacie protest kolarzy na starcie 2. Etapu w 2017 roku? Właśnie przez nie miał miejsce. Kolarze domagali się bowiem zapłaty wynagrodzeń za poprzednią edycję. Najciekawsze wydarzyło się jednak poprzedniego wieczora przed hotelem DUET w Goleniowie. Zostałem wówczas zapytany, razem z Michałem, czy lekarz koniecznie musi być częścią kolumny wyścigu, czy może wystarczą ratownicy medyczni. Oczywiście chodziło o to, że pan doktor domagał się swojego wynagrodzenia za imprezę z poprzedniego roku. Nieźle, co?

Taki właśnie był Bałtyk – Karkonosze Tour. Wyścig, który w rękach tych samych ludzi odbywać się nie powinien. Szkoda jedynie, że młody narybek dziennikarski nie miał przyjemności w tym roku zobaczyć tego pierdolnika od środka.