Ta ostatnia niedziela... Niby tylko tydzień, ale człowiek jakoś się przywiązuje. Wszystko było idealnie. Pogoda, przygotowania, forma, aż do dziś. Ulewy, hipotermia wielu zawodników. Mimo wszystko, start wspólny był jednym z najlepszych mistrzowskich wyścigów od dawna. Działo się naprawdę bardzo dużo. Zupełnie nie przypomina to kunktatorskiej jazdy podczas Flaszki czy Amstela. Czysta walka, cały czas. Jakby tego było mało, zwycięzca jest również wielkim zaskoczeniem, w odróżnieniu do poprzednich konkurencji. Wszystko wskazuje na to, że mistrzostwa świata 2013, obok tych ubiegłorocznych, były najlepszymi od ponad 10 lat.
Zaczęło się tydzień temu, gdy na toskańskich szosach rządziły jeszcze drużyny zawodowe. Wszyscy szykowali się na pojedynek Omega Pharma vs Orica i rzecz jasna nie zawiedli się. To co zostało odebrane w Nicei [pamiętne 0,7 s. na rzecz Australijczyków], z nawiązką zostało odbite tutaj. 0,88. Tylko tyle. Dwumecz wygrany, a kibice w szpitalach odchodzą na zawał. Wspaniała jazda Martina, Kwiatkowskiego i reszty belgijskiej ekipy została w końcu wynagrodzona. Ta późniejsza radość włodarzy Omegi... bezcenne. Szkoda, że na tym zakończył się dobry występ Michała we Florencji, bo na pewno liczyliśmy na więcej. Bardzo dobry wynik, jak na moje oczekiwania, osiągnęło CCC Polsat. 21 miejsce, dobry czas, solidna współpraca. Oby tak dalej.
Następne emocje mieliśmy w środę. Individual Time Trial, czyli w wolnym tłumaczeniu czasówka. Faworytów kilku, ale przede wszystkim na ustach pojawiają się Tony Martin, Fabian Cancellara i Bradley Wiggins. Ostatecznie jeden z nich pozamiatał rywalami. Który? Oczywiście niemiecki Panzerwagen, Tony I Wielki. Tylko on był w stanie w 2011 zdetronizować szwajcarskiego Spartakusa i nie dać mu już powrócić na szczyt. Porażkę poniósł natomiast Sir Bradley. O ile można tak nazwać 2 pozycję. Tyle przygotowań, tyle pompowania balonika. Szczerze? Cieszę się, że tak się stało. W końcu Ci, którzy nie znają się na kolarstwie dostrzegają, że Wiggo jest tylko trochę lepszym średniakiem, który miał rok temu sporego farta, a głowę nosi wyżej niż Królowa Elżbieta. Nasi wypadli średnio. Bodi 26, Flowerman 24. Bez szału i fajerwerek.
Na koniec to co tygrysy lubią najbardziej. Tym razem w scenerii bardziej przypominającej Flandrię w lutym. Deszcz, przemarznięci kolarze, latarnie włączone dla lepszej widoczności. W skrócie, armagedon. Nie pozwoliło to jednak zniszczyć wszystkim niedzielnego popołudnia i dodało sporego smaczku rywalizacji. Od początku ucieczka na czele, a w niej Bartek Huzarski. Z tyłu spokój... aż do 1 rundy kiedy to Włosi rozpoczęli swój taniec. Trzeba rwać, robić rzeźnię. Rzeźnią też się skończyło. Wykosili takich zawodników jak Froome, Van Garderen, Kwiatkowski, Horner i wielu innych. Nie to jednak było wydarzeniem dnia. Po uspokojeniu, do głosu doszła reszta. Na 30 km do mety doścignięty został Huzar, a na czele pozostał już peleton, o ile takowym można było nazwać tą grupę. Co działo się później? Rozpoczęły się ataki. Ostatnia pętla była prawdziwą wojną. Nibali, Rodriguez, Scarponi, Valverde... to tylko część tych, którzy chcieli odskoczyć. Ostatecznie odjechał Purito z Kanibalem, a za nimi zostali Uran, który zaliczył później potężnego dzwona z poboczem, Costa, Valverde. Gdyby tego było mało, Nibali leżał pętle wcześniej, a Purito zgubił go... na zjazdach. Wydawało się, że mały hiszpan ma już tęczę w kieszeni. Nic bardziej mylnego. Na niecały kilometr do mety doszedł go... Rui Alberto Costa. Tak, Portugalczyk, który tak świetnie jechał podczas Tour de France. Zafiniszował lepiej i wygrał. Po prostu. Pokonał liderów. Taki tam pstryczek w nos ze strony pomocnika. Do tego jego nieopisana radość i jednocześnie przewlekły smutek Rodrigueza. Działo się, oj działo. Piękny wyścig. Szkoda, że bez Kwiatka w czołówce. Oprócz tego żałuję, że nie było Andego Schlecka i innych wielkich typu Contador czy Quintana u szczytu ich formy. Brakuje mi w szczególności gwiazd z 2011 roku. Cóż, nie o tym jednak piszę. Zwycięzca jest naprawdę niespodziewany. Może jednak i lepiej. Niech w końcu wybuchnie talent Rui Alberto. Dodatkowo, trasa pokazała, że nie jest tak łatwa, na jaką ją malowano. Do głosu doszli przede wszystkim górale, co dodatkowo buduje niedosyt spowodowany formą wielu z nich. Nie zmienia to faktu, że wyścig był niezwykły i niepowtarzalny. Jeszcze raz, brawo Rui.
80 mistrzostwa w kolarstwie szosowym dobiegły końca. Przyniosły niespodziankę, ale też pobudziły nowe nadzieje. Jest coraz lepiej. Nasi się pokazują, a poziom jeszcze bardziej się wyrównuje. Pozostaje tylko czekać na Lombardię i sezon 2014. Oby progres ciągnący się od 2012 roku wciąż trzymał się Polski i prowadził naszych do jeszcze lepszych wyników. Costa? W Lampre udowodni, że tęczowa koszulka nie jest przypadkiem. Będzie groźny od kwietnia, do września.





