Czasem przychodzi taki dzień, kiedy radość z dnia poprzedniego jest kompletnie przykrywana przez smutek dnia dzisiejszego. Właśnie tak jest dzisiaj. We wszystkich pobudzony jest apetyt po wczorajszym mistrzostwie Michała Kwiatkowskiego w drużynowej jeździe na czas, a jednocześnie każdy z nas pogrąża się w pewnej zadumie. Zadumie, która ma swój powód. Odszedł bowiem jeden z wielkich, Stanisław Szozda.
Odszedł kolarz, którego zna cała Polska. Nie ważne czy masz 80 lat, czy 15, nazwisko musisz znać. Wieloletni mistrz, gwiazda, ktoś, kto dawał podupadłej Polsce coś, czego potrzebowała. Idol wielu naszych ojców i dziadków, bożyszcze matek i babć. Jego osiągnięcia można wymieniać długo. Od dwóch złotych medali z Mistrzostw Świata w drużynówce w Barcelonie i Mettet, przez srebra Igrzysk Olimpijskich w tej samej konkurencji w Monachium i Montrealu, srebro MŚ w Barcelonie ze startu wspólnego [pamiętny finisz na Montjuic], do dwóch brązów MŚ w drużynówce w Mendrisio i San Cristobal. Do tego wygrany Wyścig Pokoju w 1974 roku i Tour de Pologne w 1971. Lista naprawdę wielka. Cóż więc dodać...
Oprócz wielkiej sportowej osobistości był też wielkim człowiekiem. Zawsze uśmiechnięty, uprzejmy, kochający, cieszący się życiem. Po prostu człowiek. Zwykły, ludzki. Dla siebie nie był gwiazdą, po prostu kochał rower. Z resztą, najlepiej jego charakter określają jego własne słowa. "Ile razy nie obejrzę się w tył, czyli to wszystko co zrobiłem w życiu, nawet do chwili obecnej, bo radzę sobie, uważam, bardzo dobrze, to nie tylko jeśli chodzi o mnie, ale i o moją najbliższą rodzinę. To się uśmiecham. Uśmiecham się niewyobrażalnie... Aż mnie zatkało. Że można coś zrobić w życiu i się do tego uśmiechać. Inaczej, można się cieszyć, że się życie nie zmarnowało". Dziękujemy za wszystko. Czas wygrywać wyścigi mając za przeciwników Bartalego, Coppiego, Anquetila, Gaula czy Fignona. Może kiedyś spotkamy się na trasach, gdzie ból i wysiłek są tylko i wyłącznie czystą przyjemnością.