wtorek, 20 stycznia 2015

Roadtrip Vilnius

Zawsze zastanawiałem się, jak to jest rzucić wszystko i wyjechać gdzieś, gdzie jeszcze mnie nie było. Tak po prostu, zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy i zniknąć chociaż na kilka dni. W końcu tego spróbowałem i w żadnym wypadku nie jestem jakkolwiek rozczarowany. Pierwszy większy trip - Wilno, stolica Litwy przesiąknięta polskością. Idealny początek dla żółtodzioba.


Po, bądź co bądź, troszkę trwających przygotowaniach wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygody. Była nas czwórka - Gru, Ania, Murzyn i Roxie. Po dobie spędzonej w różnych środkach transportu udało się dotrzeć na miejsce. Miejsce zarazem magiczne, jak i przerażające. Nerwówkę nasilił nam początek pobytu na północnym-wschodzie. Przyjeżdżając na miejsce około północy musieliśmy wytrzymać do około 8 rano bez dachu nad głową. A co, jak się bawić, to się bawić.


Niewątpliwie była to noc pełna "atrakcji". Już na samym początku trafiliśmy na dzielnicę podobną do warszawskiej Pragi. Mając w głowach to, co miejscowi myślą o naszej narodowości przeżyliśmy nie małą nerwówkę. Dostaliśmy się jednak to niewielkiego bistro, gdzie przy kawie byliśmy w stanie przetrwać choć kilka chwil. Widząc jednak niezmiernie ciekawe wymiany towar - pieniądz dokonywane w toalecie wiedziałem, że Litwa jest jednak wypasioną wersją demo Rosji. 


Nie narażając się lokalnym Siergiejom postanowiliśmy przemieścić się w kierunku centrum. Mijając po drodze kilka czarnych BeeMek, w których głośno nawalała stopa litewskich tłustych bitów, dotarliśmy na stare miasto, które już wtedy urzekło nas swoim niepowtarzalnym klimatem. Na próżno było szukać sklepów czy mini marketów. W pojedynczych wejściach do kamieniczek można było znaleźć tylko kilka banków i kawiarenek. Wielkiej komercji nie było widać. Nie zabawiliśmy tam jednak długo, ze względu na trwającą w pobliskim klubie imprezę (napici litwini zachowują się trochę jak Janusz po imprezie w remizie) i postanowiliśmy wrócić na dworzec kolejowy.


Sam dworzec także jest miejscem skrajnie specyficznym. Od północy do 4 nad ranem pociągi nie jeżdżą. W sumie to do dzisiaj nie wiem dlaczego. Zaciekawiła mnie też ochrona, dużo bardziej reprezentacyjna od naszego ukochanego SOKu. Ba, kroczący po korytarzach barczysty jegomość bardziej wyglądał na ex-żołnierza specnazu, niż zwykłego ochroniarza na dworcu. Pewnie dlatego jako jedyny nie zmrużyłem przez noc oka, gdyż nie mam wielkiego zaufania do facetów wyglądających jak Kliczko, pochodzących zza wschodniej granicy.


Około 8 rano postanowiliśmy przejść już pod mieszkanie Pana Zbigniewa, u którego mieliśmy się gościć. Pan Zbigniew jest najprawdopodobniej Polakiem mieszkającym w Wilnie. Co ciekawe, od świtu wypatrywał nas przez okno, a gdy pojawiliśmy się pod jego posiadłością, bardzo ciepło nas przywitał. Po chwili rozmowy dostaliśmy klucze i postanowiliśmy chociaż przez chwilkę odespać noc.


Wiadomo, sen nie trwał zbyt długo. Po kilku godzinkach trzeba było wstać, coś przyrządzić w kuchni, zjeść i lecieć w teren. Moje wygodnictwo nie pozwoliło nam żyć w pobliskim schronisku, za co dziękuje Bogu, gdyż tamte cieplutkie klopsiki były zbawieniem. Najedzeni wyruszyliśmy na północ, w celu podbicia około 500 tysięcznego miasta. Początkowo dreptając uliczkami odwiedzonymi w nocy dotarliśmy do pierwszego ze świątecznych jarmarków, rozstawionego pod ratuszem. Nie zabalowaliśmy tam jednak długo, gdyż celem naszej wyprawy był jedyny (he he) "zamek" w mieście - baszta Giedymina. Trochę to zabawne, że Litwini sami nie potrafili zbudować porządnego zamku. Od czasów polskich podobno nie było już takiej potrzeby, dlatego też ogromnej budowli z wielkim obwarowaniem darmo tam szukać. Dochodząc do wzgórza, na którym stoi osławiona wieża, zerknęliśmy szybko na plac katedralny, który odwiedziliśmy później.


Ze względu na porę dnia i mgłę widoczność była stosunkowo ograniczona, jednak wrażenia i tak pozostały. Połączenie starego miasta widocznego na południu i części bardziej nowoczesnej widzianej na północy dało nowy obraz Wilna w moich oczach. Właśnie wtedy przekonałem się do niego.


Chwilę później byliśmy na placu katedralnym, gdzie oprócz przepięknej katedry wyglądającej jak Partenon stał drugi z miejskich jarmarków świątecznych, który zrobił na wszystkich jeszcze większe wrażenie. Bez dwóch zdań było to miejsce magiczne, które na zawsze zostanie przeze mnie zapamiętane. Klimat, jaki można było wyczuć, zapach pierników i podniosła, świąteczna atmosfera. Jestem jak najbardziej za! Równie ciekawe było wnętrze katedry, które jest obowiązkowym punktem jakiegokolwiek spaceru krajoznawczego w Wilnie.


Po chwili namysłu zapadła decyzja o powrocie do mieszkania na szybką kolację. Bez wątpienia było to jedno z najlepiej smakujących spaghetti w moim życiu ;). Po szybkim szamanku wypad dnia - Rossa. Ze stoickim spokojem mogę stwierdzić, że jest to najbardziej hardkorowa dzielnica miasta. Zakład karny, brak lamp, jegomość wiozący telewizor w trzech częściach... Prawie jak w Sosnowcu. Niestety, po odwiedzeniu grobu matki i syna zmuszeni byliśmy wrócić do bazy ze względu na zbliżające się zamknięcie cmentarza.


Spać mieliśmy iść wcześnie. Film jednak sam się nie mógł obejrzeć, a lokalne piwo wypić. Ostatecznie, korzystając z dostępu na litewskiej kablówce do NBA TV HD spać położyłem się koło 3 w nocy. A co, rzadko kiedy zdarzają się takie okazje to oglądania kosza zza oceanu.
Dzień drugi to już tylko i wyłącznie jedna misja - wzgórze trzech krzyży połączone z powrotem przez Ostrą Bramę. Szybki spacer, przejście przez park Świętego Bernarda i już byliśmy na miejscu (wcześniej przechodząc przez cały rynek rzecz jasna). Co ciekawe, wzgórze to wyrasta z niczego na wschód od placu katedralnego. Aby wejść na szczyt należy pokonać całkiem pokaźną liczbę schodków, które niektórym mogą ładnie wejść w łydy.


Co ciekawe, trzy krzyże stojące na szczycie są symbolem wolności i suwerenności Litwy, jednak najczęściej spotykanym tam symbolem narysowanym bądź wyrytym w kamieniu jest... Polska Walcząca. Taki tam mały troll z zachodu. Trzeba jednak przyznać, że widok na miasto może zrobić wrażenie. Niestety, również wtedy przeszkadzała nam delikatna mgła.


Po krótkiej chwili musieliśmy już kierować się w dół, aby na szybko opędzlować lokalny obiadek. Nie mogło się przecież obejść bez lokalnego żarcia. Przystanek na cepeliny był więc obowiązkiem. Co ciekawe, mimo iż jestem głodomorem, po dwóch byłem pełen.


Na sam koniec odwiedziliśmy Ostrą Bramę, najbardziej polskie miejsce w mieście. Wchodząc do niewielkiej kapliczki dało się poczuć powiew kresowego klimatu I i II RP. Miejsce to robi ogromne wrażenie zarówno na wierzących, jak i tych, którzy nie są zbyt przychylni wierze. Tego jednak trzeba po prostu spróbować.


Po chwili refleksji powróciliśmy do bazy, aby oddać klucze i pożegnać się z tym pięknym miejscem.
Jakie dodatkowe refleksje? Widać gołym okiem, iż Litwa jest wersją demo Rosji. Mimo wszystko, choć bliżej mi do kultury zachodniej, miasto samo w sobie ma coś takiego, co przyciąga Polaków. Jednocześnie używanie języka polskiego nie jest przyjmowane zbyt przyjaźnie. W restauracjach, mimo polskiego menu, obsługa po polsku nie powie ani słowa. Podobnie sytuacja wygląda ze zwykłymi obywatelami. Na koniec chciałbym polecić Pana Zbyszka, u którego trochę zabawiliśmy. Najłatwiej można się z nim skontaktować przez jego stronę zbyszek.spanie.pl. Lepiej nie znajdziecie :).