Niestety, wciąż pewien nieprzyjemny temat powraca z hukiem, mimo, że od kilku lat zaciekle się z nim walczy. Chodzi oczywiście o doping. Mimo milionów kontroli, coraz to nowych sposobów badań, zdecydowanie dokładniejszych analiz, cały czas doperzy są wśród nas. Nie chodzi mi tu już o samego Lance'a silnorękiego, czy choćby Aryjczyka Ullricha. Problemem są współcześni koksiarze, którzy śmigają na Aicarze. Tiernan-Locke, Di Luca, Santambrogio, Rogers... to tylko kilka nazwisk, które wpadły. WADA nie próżnuje i poszukuje dalej. Dobrze. Trzeba w końcu zaprowadzić porządek. Nie to jednak boli najbardziej...
Coraz bardziej denerwuje mnie tłumaczenie się z pozytywnych wyników testów. Rogers, który wydawało się wrócił do starej, mistrzowskiej formy, podobnie jak Bercik w 2010 r. wpadł na clenbuterolu. Jego linia obrony jest identyczna, jak ta dwukrotnego zwycięzcy TDF, czyli... zakażona krówka. Cóż, czyżby po raz kolejny wszystko miało się ciągnąć w nieskończoność? Właśnie przez takie sytuacje cały kolarski świat jest postrzegany jako gigantyczna koksownia. Biała koksownia. Co z tego, że jest zdecydowanie najwięcej testów, a % wyników pozytywnych jest niższy niż m.in. w LA. Każdemu właśnie kolarstwo kojarzy się z dopingiem. Ja chcę tylko zaznaczyć, że całe środowisko działa zgodnie pod jednym szyldem: Dopers suck. Tego wszyscy się trzymamy. Tak więc, na przyszłość, zanim nazwiesz kolarzy doperami, spójrz wcześniej na oficjalne statystyki World Anti Doping Agency.